Tuesday, May 29, 2007

Forum humorum

Uwielbiam wczytywać się w polskie fora internetowe. Można tam poznać kilka ciekawych punktów widzenia na daną sprawę. Niestety bolączką tego typu wymiany myśli - bardzo charakterystyczną właśnie dla forów polskich - jest przemiana dyskusji w pyskówkę. I to już po kilku postach. Czasem mam wrażenie, że gdzieś po drugiej stronie ekranu nad klawiaturą ślęczy zawsze jakiś gość, który tylko czeka, żeby komuś nawrzucać pod byle pretekstem. Nierzadko ten gość siedzi po tej stronie Atlantyku i wymyśla swoim rodakom znad Wisły, co spotyka się z żywą - a jakże! - reakcją, sprowadza wątek do rynsztoka i daleko odbiega od tematu.

Thursday, May 17, 2007

Jak kręcić, to tylko tutaj



Nowy Jork zarabia rocznie około 5 mld dolarów na przemyśle filmowym. Producenci mogą liczyć na duże ulgi i przychylność władz miasta. Nic dziwnego, że tak często kręci się tutaj filmy.

Opiekę nad ekipami filmowymi sprawuje specjalna komórka miejskiego ratusza - The City of New York Mayor's Office of Film, Theatre and Broadcasting. Biuro pomagające kręcić filmy w Nowym Jorku istnieje od 1966 roku i radziło sobie całkiem nieźle. Jednak po zamachach z 11 września 2001 roku przyszło załamanie. Filmowcy zaczęli omijać Nowy Jork szerokim łukiem - dodatkowe rygory ze względów bezpieczeństwa, dodatkowe pozwolenia odstraszały. Nowy Jork stał się wówczas na tyle drogi do kręcenia w nim filmów, że produkcje o metropolii powstawały za granicą, najczęściej w Kanadzie. "Branża filmowa stwierdziła, że nasze miasto przestało być jej przyjazne" - mówi Katherine Oliver, szefowa MOFTB, którą powołał na to stanowisko Michael Bloomberg, kiedy został burmistrzem. Oliver współpracowała z Bloombergiem wcześniej, rozkręcając telewizję biznesową Bloomberg TV w Europie.
"Zainaugurowaliśmy kampanię pod hasłem 'Made in NY', która miała zmienić ten nieprzychylny dla nas trend" - opowiada. Opracowano cały zestaw przepisów, który miał na celu jedno - by filmowcy znowu przyjeżdżali do Nowego Jorku i znów uznali je za przyjazne miejsce do kręcenia filmów. W nowojorskiej policji istnieje nawet specjalny oddział, który zajmuje się produkcjami filmowymi. Chodzi o zabezpieczenie terenu zdjęć, zorganizowanie objazdów, a nawet użyczanie policjantów z radiwozami, by mogli zagrać w filmie. To ci policjanci brali udział w kręceniu scen do "Spidermana 3", kiedy Człowiek-Pająk odbiera klucze do miasta przy miejskim ratuszu. To ten oddział pomagał też przy filmie "I Am Legend" z Willem Smithem, kiedy zamknięto na parę dni Brooklyn Bridge, by kręcić na nim zdjęcia. Wytwórnia nic nie musi płacić za ich pracę, która gdzie indziej kosztować mogłaby nawet ok. 20 tys. dolarów dziennie.
"Nie oszukujmy się, fakt powstawania filmu w Nowym Jorku opłaca się miastu na wiele sposobów. Poza względami ściśle finansowymi uzyskujemy w ten sposób niesamowite źródło promocji" - mówi Oliver. Przypomina choćby serial "Sex and the City", który był po prostu filmową pocztówką Nowego Jorku - ekran pokazał tak wiele znanych i mniej znanych miejsc. "Turyści - a przy okazji miłośnicy serialu - chcą zobaczyć, gdzie jest ochraniana przez bramkarza Magnolia Bakery, w której bohaterki kupowały ciastka, w którym salonie przymierzały buty Manolo Blahnika i tak dalej" - uśmiecha się szefowa MOFTB.
Miasto nie bierze dziś pieniędzy za pozwolenia na kręcenie filmów w mieście, podczas kiedy w Los Angeles jedno takie pozwolenie kosztuje 200 dolarów. Chyba że plan zlokalizowany jest na prywatnej posesji, np. w hotelu - wówczas wytwórnia filmowa musi uzgodnić szczegóły finansowe z jego właścicielem. Poza tym w parkach czy na ulicach można z pozwoleniem od miasta kręcić do woli. Amatorzy filmów wiedzą, że kiedy w danym miejscu szykuje się ujęcia do jakiegoś nowego filmu czy też nakręcenia reklamy, teren jest oznaczony specjalnymi planszami ze znakami policji i MOFTB. Z tych oznaczeń można się dowiedzieć, co będzie tu kręcone i kiedy. Wystarczy przyczaić się z aparatem i czekać na znanych aktorów.

To się opłaca

Amerykańskie wytwórnie, które zdecydują się nakręcić film w Nowym Jorku mogą liczyć na ogromne ulgi podatkowe. Pod warunkiem, że 75 proc. budżetu produkcji zostanie wydane w mieście i 75 proc. zdjęć będzie nakręconych w Nowym Jorku, a nie na przykład w studiu gdzieś w Kalifornii. Aby przekonać się, czy film skorzystał z tej nowojorskiej oferty, wystarczy przeczekać napisy końcowe i wypatrywać wśród nich okrągłego loga kampanii "Made in NY". Miasto sponosoruje też miejsce na wiatach przystanków autobusowych oraz na budkach telefonicznych, by produkcja mogła być na nich reklamowana przed premierą. "Przed wprowadzeniem tych udogodnień miasto zarabiało co roku na filmach jakieś 2,5 mld dolarów. Dzięki kampanii udało się podwoić zyski do 5 mld dolarów rocznie. To tym bardziej imponujące, że miasto nic nie bierze za pozwolenia na kręcenie. A więc zyski pochodzą głównie z podatków miejskich, jakie członkowie ekip filmowych płacą m.in. za hotele, catering, ochronę, pralnie, jedzenie itp. W oczywisty sposób korzystają z tego nowojorskie biznesy. Miasto daje filmowcom specjalne karty zniżkowe, które ci mogą wykorzystać, kupując w sklepach, czy jedząc w restauracjach oznaczonych logo "Made in NY". Na filmowcach zarabiają wszyscy.
"Niech o sukcesie akcji świadczy choćby fakt, że kiedyś ekipy kręciły za granicą 'udając' tam Nowy Jork, tymczasem nierzadko dziś to Nowy Jork 'gra' inne miasta. Tak więc udało się zupełnie odwrocić zjawisko z okresu po 9/11" - mówi Oliver. I wymienia podukcje hinduskiego kina Bollywood, które upodobało sobie do kręcenia Queens, gdzie mieszka wielu Hindusów. Z kolei na Staten Island - z uwagi na jej podmiejski charakter - kręci się filmy, gdzie potrzebne są plany imitujące prowincję. Choć taki film w ogóle nie musi być o Nowym Jorku, wytwórnia może też liczyć na zwrot podatku. St. Regis Hotel zagrał na przykład paryską restaurację w jednym z odcinków "Sex and the City". A czy oglądaliście nagrodzony Oskarem film "Departed" Martina Scorsese? Akcja dzieje się w Bostonie, ale w tym mieście nakręcono raptem kilka ujeć. Produkcja niemal w całości powstała na ulicach Nowego Jorku. I to nie tylko dlatego, że Scorsese jest nowojorczykiem. "Kręcenie w Nowym Jorku stało się po prostu tanie" - mówi Katherine Oliver.



Gwiazdor Manhattan

Miejsca, które były scenami w wielu produkcjach, można spotkać w Nowym Jorku na każdym niemal kroku. I to nie tylko na Manhattanie, choć wyspa oczywiście przoduje jako swoisty "bohater". Niektóre z miejsc "grały" wielokrotnie w różnych filmach. Central Park i okolice są szczególnie wdzięczną scenerią do filmowania. Tutaj kręcono m.in. jedną ze "Szklanych Pułapek" ("Die Hard: With a Vangeance"), film "Kevin sam w Nowym Jorku", "The Out of Towners", "Devil Wears Prada", "Birth" z Nicole Kidman, musical "Hair", "Godspell" przy fontannie Bethesda, "Cruising", a w słynnym za sprawą Johna Lennona i Yoko Ono apartamentowcu Dakota powstało "Dziecko Rosemary". Columbus Circle i wejście do parku od strony południowo-zachodniej pojawiły się w "Taksówkarzu" czy "Ghostbusters". To tutaj też wśród krzaków wokół Trump Tower robił kupę filmowy Borat. Musical "West Side Story" kręcono wśród kamienic, na których miejscu stoi dzisiaj Lincoln Center.
Legendarny hotel Plaza przerabiany dziś na luksusowe rezydencje ma za sobą znaczącą "karierę aktorską" - widać go również wewnątrz m.in. w jednym z "Krokodylów Dundee", "Milionie dolarów napiwku", czy filmie "Almost Famous". Stojący naprzeciw sklep zabawkowy FAO Schwarz pamiętamy z gry na pianinie Toma Hanksa w filmie "Duży". Zaś sklep z biżuterią Tiffany & Co. kojarzy się przede wszystkim ze "Śniadaniem u Tiffany'ego", ale też z filmem "Sweet Home Alabama" z Reese Witherspoon w roli głównej, a także z "Midnight Cowboy" oraz "Bezsennością w Seattle". Nie sposób policzyć, ilu turystów przyszło w te miejsca, kojarząc je właśnie z filmami.
Tak samo jak nie da się stwierdzić dokładnie, w ilu filmach zagrał na przykład Times Square. Pamiętny film "Times Square" z 1980 roku, czy scena w "Vanilla Sky" z Tomem Cruisem nienaturalnie wyludnionego skweru, zwykle buzującego życiem to tylko dwie produkcje, które od razu przychodzą mi na myśl. Budynek biblioteki głównej między 5 Ave. i Bryant Parkiem jest m.in. w "Ghostbusters", "Spidermanie", "Regarding Henry" z Harrisonem Fordem czy w "King Kongu", ale tym z 1976 roku. Ten najnowszy powstał w całości w Nowej Zelandii, a Nowy Jork był w nim imitowany komputerowo. Jeśli chodzi o "pogromców duchów" to na dolnym Manhattanie istnieje remiza strażacka, która była w filmie bazą "Ghosbustersów". Do dziś strażacy szczycą się tym faktem, a duży symbol duszka w znaku zakazu zdobi ścianę remizy.
Słynny płaski budynek Flatiron pojawia się w "Armageddonie", jest siedzibą gazety, w której pracuje Peter Parker ze "Spidermana", a naprzeciw niego mieści się filmowa redakcja magazynu, w którym udziela się Eva Mendes w filmie "Hitch". Inna manhattańska ikona - hotel Chelsea. Gary Oldman grał na tutejszym balkonie Sida Viciousa w filmie "Sid & Nancy", tutaj też powstała słynna scena z kostką lodu w "9 i pół tygodnia". Takie przykłady można by mnożyć. Przy czym filmy rodzą się też w pozostałych dzielnicach metropolii. Nie ma tu miejsca na wspomnienie ich wszystkich, ale wymienię choćby film "Siege" z 1998 roku, który kręcony był m.in. na Greenpoincie.



Cosby i Friends

Przy okazji poznawania kulisów powstania filmów w Nowym Jorku można obalić wiele mitów. Mimo że w East Village istnieje bar sieci Coyote Ugly, przybytek w filmie pod tym tytułem zagrał lokal Hogs & Heifers w Meatpacking District. Pamiętacie serial "Cosby Show" i tę słynną fasadę domu lekarza Huckstable i jego rodziny w zacisznej uliczce pośród szpaleru drzew? Mimo że w serialu miał stać na Brooklynie, w rzeczywistości są to okolice St. Luke's Place i Hudson Street w Greenwich Village. Adres musi być w takich przypadkach zmyślony, w przeciwnym razie osoby tu mieszkające nie mogłyby się opędzić od gapiow i natrętów. "Sąsiad z domu obok widząc wycieczki idące szlakiem filmowym po Nowym Jorku, wychyla się czasem z okna i wrzeszczy do nas: 'To nie tu. To na Brooklynie!" - śmieje się Roseanne Almenzar, która oprowadza grupy po miejscach, w których kręcono filmy.
To prywatny dom i jego zdjęcia z zewnątrz widać było kilkakrotnie w każdym odcinku, ale wnętrza kręcono w studiu. Za każdym razem, kiedy fasada pojawiała się na ekranie, właściciel budynku kasował 1500 dolarów. Dziś wartą 10 mln dolarów nieruchomość podzielił na 5 mieszkań po 400 stóp kwadratowych i wynajmuje je po 2,5 tys. dolarów za jedno. Tuż obok mieszka autor książki "West Side Story", a w basenie w małym parku naprzeciw kręcono "Wścieklego byka" z Robertem De Niro. Drzwi od "domu Hickstablów" zagrały też w "Jesieni w Nowym Jorku" - melodramacie z Wynoną Ryder i Richardem Gere. To prawdziwie filmowa okolica.
Kilka bloków dalej - na Grove Street - stoi budynek, w którym "mieszkają" przyjaciele ze znanego serialu "Friends". Na ekranie to rent-stabilized apartment babci Moniki. Gdyby jednak sam tylko serialowy adres był prawdziwy - 495 Grove St. - budynek musiałby stać gdzieś na środku rzeki Hudson. Wystarczy przypatrzeć się dokładniej, żeby zorientować się, że coś tu nie gra. Nie ma tu żadnego balkonu, z którego przyjaciele obserowali nagiego sąsiada. Na parterze jest kawiarenka o nazwie "Little Owl" urządzona w kolorach czerwieni i granatu. Występujący w serialu zielony "Central Perk" jest więc wymysłem, a sceną było kalifornijskie studio filmowe.
Cały serial "Friends" poza zdjęciami budynków powstawał w studiach w Burbank w Kalifornii. Stworzono tam nawet replikę fontanny Pulitzera sprzed hotelu Plaza, w której bohaterowie taplają się w czołówce każdego odcinka. Siłą rzeczy bohaterowie serialu nie mogli - jak to miało miejsce na ekranie - biegać stąd na jogging do Central Parku, bo to jakieś 3 mile, nie mogli też obserwować z okien parady balonów w Święto Dziękczynienia. "Wiele osób jednak nie zwraca na takie detale uwagi. Często zdarza się tak, że kiedy zbieram grupę na wycieczkę po filmowych miejscach, zjawi się ktoś, kto pyta: czy to wycieczka do domu 'Przyjaciół'?". Tylko to ich interesuje. Cóż można poradzić..." - opowiada Roseanne.
Marcin Poznań

Friday, May 11, 2007

Hillary Clinton fe

Na początku kwietnia "Nowy Dziennik" opublikował tekst, pod którym się podpisałem, a traktujący o przyłączeniu się Sen. Hillary Clinton do apelu skierowanego do polskiego premiera o przypeiszenie prac nad ustawą o zwrocie mienia zagrabionego przez wojnie przez władze PRL, głównie żydowskiego. To zwykły chwyt obliczony na pozyskanie pewnej grupy wyborców. Tymczasem sam odebrałem telefon od jednego z Czytelników - jak podkreślał - obywatela Polski i USA. Nie przebierał w słowach, nazywając Clintonową "wstrętną babą" między innymi i każąc jej zająć się sprawami Nowego Jorku. Jako obywatel polski domagał się natomiast od gazety opublikowania petycji, którą każdy (trzeba podkreślić to słowo), mógłby wyciąć i wysłać do pani senator ze stanowiskiem podobnym do tegoż Czytelnika. Kiedy zwróciłem uwagę, że jako obywatel amerykański może i osobiście też napisać swoje uwagi do swojej - z racji zamieszkania - senatorki. Tutaj już zapał trochę opadł. O świętym prawie do własności Czytelnik też pewnie zapomniał. Tak to jest czasem z pojmowaniem obywatelstwa i wynikającym z niego praw i przywilejów.

Thursday, May 10, 2007

zagraniczni korespondenci w NY

Wziąłem udział w organizowanej przez jedną z miejskich komórek wycieczce po mieście, podczas której pokazywano miejsca, które "zagrały" w filmach. Celem była promocja produkcji filmowej w Nowym Jorku. Byłem bardzo zdziwiony, jak wielu z zagranicznych dziennikarzy niewiele wie o Nowym Jorku. To dotyczyło zwłaszcza Azjatów oraz 3-osobowej ekipy telewizji Al-Arabiya. Rozumiem, że ktoś może być tu "świeżakiem", ale niektórzy z nich są tu z rok czasu. Tymczasem nie bardzo mieli pojęcie, jak dostać się do domu metrem z miejsca innego niż robią to rutynowo co dzień po skończonej pracy. A kiedy urzędniczka mówiła o miejskiej infolinii 311, kręcili ze zdumienia głowami. Nie jestem korespondentem, ale wydawało mi się, że jak ktoś tu mieszka i pisze o tym mieście powinien to wiedzieć. Pominę już fakt, że angielski co najmniej dwóch osób był bardzo łamany... Ciekawe kryteria kwalifikacji korespondentów zagranicznych.

Tuesday, May 8, 2007

Busha wpadka za wpadką


Swoją przemowę Bush zaczął od słów, że królowa bardzo dobrze zna Stany Zjednoczone. - Przecież jadała kolacje z dziesięcioma prezydentami USA. Uczestniczyła w obchodach rocznicowych w tysiąc siedemset..., eee tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym - powiedział prezydent.

Pomyłka Busha wzbudziła wśród kilkutysięcznej publiczności ogólną wesołość. Tylko królowa pozostała nieporuszona i łypała na prezydenta spod kapelusza - pisze Telegraph.co.uk. Wtedy Bush popatrzył na nią, odwrócił się do tłumu i stwierdził: ''Spojrzała na mnie dokładnie tak, jak matka patrzy na dziecko".

Przeczytaj szczegóły w Star Telegram.

Wpis z forum na "Wyborczej":
PS. Czasami odnoszę wrażenie, że Amerykanie i Polacy wybrali sobie takich
durniów na prezydentów, by mieć ubaw na kilka lat. Szkoda tylko, że kretynizm
mężów stanu jest tak kosztowny.

Wednesday, May 2, 2007

Euro2012 - euforia i rozpacz


Najpierw była niemal ekstatyczna radość. Teraz przychodzi czas na refleksję. Dla Wrocławia - jak i dla pozostałych polskich miast - organizacja mistrzostw Europy w piłce nożnej jest szansą, której nie można zaprzepaścić. Jednak dobrze wiem, jak wygląda Wrocław. To miasto stale rozkopane, pełne objazdów i robót drogowych. Kilka tygodni temu nowo otwarte centrum handlowe (zwane galerią) na pl. Grunwaldzkim należało po kilku godzinach zamknąć, ponieważ zrobiły się korki dokumentnie paraliżujące ten newralgiczny komunikacyjnie fragment miasta.
Jak wygląda dojazd na lotniko w Strachowicach wie każdy, który z tegoż korzystał. Jest położone tuż przy autostradzie, ale nie ma don niego bezpośredniego z tejże autostrady dojazdu. Trzeba się przebijać przez miasto. Już wiadomo, że wszystkie z lotnisk miast-gospodarzy Euro nie zdążą rozbudować portów lotniczych o nowe terminale - wymyślono więc prowizoryczne rozwiązanie - postawienie jakichś tymczasowych budynków. Z planu budowy 650 km autostrad rocznie już wiadomo, że w tym roku wybudowanych zostanie kilometrów 7 (słownie: siedem). Trzeba czym prędzej zmienić przepisy, które pozwoliłyby na budowanie autostrad. Ułomne prawo przetargowe każą czekać na wynik odwołania od decyzji dotyczących przetargu, a budowa stoi.
Politycy-decydenci nie tracą dobrego humoru - powstał komitet organizacyjny z premierem na czele i połową rządu i na razie tyle. Tymczasem każdy mijający dzień to dzień stracony. Tu się trzeba ostro zabrać do roboty. Według niektórych analityków ekonomicznych, z typową polską organizacją możemy te mistrzostwa zorganizować tylko w ten sposób, żeby minimalizować stopień kompromitacji. Oby było inaczej...

Tuesday, May 1, 2007

ignorancja i niedbalstwo

Nie pierwszy raz zdarza mi się natrafić w polskiej prasie na dziwolągi słowne związane z nazwami obcojęzycznymi. Z racji swojego zawodu najczęściej natrafiam na tego typu "kwiatki" w serwisie Polskiej Agencji Prasowej, a za ich pośrednictwem oryginały wiadomości - nierzadko bez korekty - trafiają na portale internetowe, np. Gazeta.pl. Ostatnio przeczytałem w "Polityce", że ktoś tam urodził się i wychował na "amerykańskim Long Island". Co to ma w ogóle znaczyć? Tomasz Zalewski z PAP pomylił nazwisko znanego w Nowym Jorku właściciela nieruchomości i zamiast Larry Silverstein napisał Silberstein. Ale właściwie who cares? Przeszło przzez korektę, bo właściwie dlaczego miałoby nie przejść. Przecież korektorka nie musi znać "zagranicznych" nazwisk. Swojego czasu poirytowany takimi błędami napisałem e-mail do "Polityki". To był numer, w którym znalazłem 3 takie "michałki". Odpowiedź dostałem miłą, że zwrócą na to uwagę.
Albo w "Dzienniku" - nie odróżniają Waszyngtonu od stanu Waszyngton, pisząc o miejscowości Tacoma pod Waszyngtonem :) Długo nie zapomne też, jak polska dziennikarka Reutersa pomyliła w angielskojęzycznej depeszy powstanie warszawskie z powstaniem w getcie. Ale to już inna para kaloszy. Według mnie puszczanie takich bąków to jest po prostu ignorancja dla czytelnika i kompromitacja dla gazety. To tak jakby ludzie w Polsce w znajmości świata i języka angielskiego zatrzymali się na "Senkju". Ale co zrobić, kiedy dziś każdy może być dziennikarzem...