Tuesday, December 11, 2007

Nasza-klasa pomaga odnaleźć starych znajomych

Kiedy grupa wrocławskich studentów zakładała serwis Nasza-klasa.pl, żaden z nich nie spodziewał się, że tak szybko ich pomysł może zamienić się w taki sukces.

W listopadzie minie rok, odkąd istnieje strona internetowa. Za granicą istnieją podobne, np. amerykański serwis Classmates ze swoimi wersjami we Francji, Niemczech i Skandynawii. W Classmates można szukać znajomych poprzez szkoły, do których chodzili, przez wojskowy oddział, w którym służyli, czy też po prostu poprzez miejsce pracy, w którym byli zatrudnieni.
Nasza-klasa.pl to pierwszy tego typu serwis społecznościowy w Polsce. Można tutaj odnaleźć znajomych poprzez szkoły - służy do tego specjalna mapa Polski z miastami i wyszczególnionymi szkołami - albo poprzez wyszukiwarkę, gdzie wpisuje się nazwisko i miasto. W bazie danych naszej-klasy.pl jest 60 tys. szkół z całej Polski. Są tam też szkoły, które zostały przed laty zlikwidowane, ale ich zachowanie w bazie danych pomaga uczniom z tych szkół odnaleźć się nawzajem .

KTOŚ MNIE ZAPROSIŁ

Zaproszenie do Naszej-klasy.pl przysłał mi w maju kolega ze studiów. Wszedłem z ciekawości na stronę i założyłem swoje konto. Wystarczyło wybrać, do jakich szkół chodziłem. W ten sposób mogą mnie znaleźć inni użytkownicy strony. Zauważyłem, że istniała już duża grupa studentów mojej uczelni i założona przez mojego kolegę garstka z kierunku naszego rocznika. Ja postanowiłem pójść jeszcze dalej i spróbować odnaleźć znajomych ze szkoły podstawowej i liceum. Jeśli ich nie ma, można założyć klasę, aby później zaprosić do niej znajomych, wysyłając do nich zaproszenia. Tak też zrobiłem. Każdy, komu wyślę zaproszenie - służy do tego specjalna komenda - i zostanie ono przyjęte, pojawia się wśród moich znajomych. Odwrotnie działa to tak samo - u każdego, kto przysyła mi zaproszenie, które zostanie z kolei przeze mnie zaakceptowane, pojawiam się jako "znajomy".
Wszyscy znajomi są oznaczeni ogólnie - właśnie jako "znajomi" - ale także podzieleni na klasy i szkoły, które każdy z użytkowników może przyporządkować do swojego profilu. Dla użytkowników komunikatorów skype i gadu-gadu twórcy strony stworzyli opcję, dzięki której po załadowaniu listy kontaktów od razu można się przekonać, kto z użytkowników tych komunikatorów ma też konto w Naszej-klasie.pl. Jest też miejsce do wysłanie e-maila z zaproszeniem do portalu osoby, która może nie mieć jeszcze własnego konta w Naszej-klasie.pl.
Każdy użytkownik tworzy swój profil, w którym może podać dane kontaktowe. Jest też opcja zamieszczenia na stronie swoich zdjęć. Muszę przyznać, że to fascynujące oglądać, jak pozmieniali się ludzie, których ostatni raz widziało się kilka-kilkanaście lat temu. Gdzie dziś mieszkają, gdzie pracują, że założyli rodzinę, że mają już dzieci... Ta strona naprawdę pomaga odświeżać stare znajomości.

JAK TO DZIAŁA

Autorzy strony uzupełnili ją o możliwość wysyłania sobie wiadomości oraz o fora internetowe, na których dyskutować mogą uczniowie tych samych szkół, choć z różnych roczników. Na forum poświęconym mojemu liceum wdałem się w dyskusję o najlepiej wspominanym nauczycielu. To ciekawe móc dowiedzieć się, jak uczący się dziś w tej szkole widzą tych ludzi, którzy uczyli mnie tak dawno. Ba, że jeszcze uczą...
Zresztą kilku nauczycieli jest też wśród moich "znajomych". Najbardziej zaskakujące w pozytywnym znaczeniu tego słowa są zaproszenia do grona "znajomych" od osób, które mnie znały, a mnie w ich przypadku pamięć zawodzi. Pytają co porabiam, wspominają stare czasy i wysyłają zdjęcia... "Zapukała" do mnie koleżanka z liceum, która zaczynała naukę w szkole, kiedy ja już szykowałem się do matury. Zapamiętała mnie, choć ja - przyznam się - w ogóle jej na początku nie kojarzyłem...
Odkąd założyłem swój profil w maju, minęło 5 miesięcy, a na moim koncie jest już ponad 60 znajomości - od szkoły podstawowej zaczynając, przez liceum i uniwersytet, aż po znajomości z rodzinnego miasta, czyli z tzw. podwórka, na którym bawiliśmy się w dzieciństwie... Wiele osób zostało w starym mieście. Niektórzy pod fotografią przy profilu umieścili nazwy "Londyn", "Manchester", "Nowy Jork" i inne.
Strona aktualizuje się automatycznie. Jeśli ktoś nowy dołączy do naszej klasy lub szkoły albo któryś z naszych znajomych doda jakieś nowe zdjęcie do swojego profilu, wiadomo o tym od razu, bo nowe zdjęcia i kontakty pojawiają się na głównej stronie serwisu, zaraz po tym, jak się do niego zalogujemy.

ZNANY I LUBIANY

"Serwis jest pomysłem tak właściwie jednego chłopaka - Maćka Popowicza - studenta informatyki na Uniwersytecie Wrocławskim, który nie chciał stracić kontaktu ze swoimi znajomymi z liceum. Popytał kolegów z roku i wraz kilkoma z innymi studentami informatyki postanowili spróbować stworzyć stronę internetową i tak to się zaczęło" - mówi Joanna Gajewska, odpowiedzialna w Naszej-klasie.pl za promocję i kontakty z mediami.
Wszyscy zaangażowani w projekt są wciąż studentami. Najstarszy członek ekipy ma 25 lat. Obecnie pracuje nad nim 10 osób. "Początki były trudne. Pracowaliśmy po 16 godzin dziennie. Często nie dosypialiśmy, żeby tylko portal działał. A do tego jeszcze nauka" - wspomina Joanna, która skończyła polonistykę i rozpoczęła ostatni rok psychologii na Uniwersytecie Wrocławskim. "Teraz już się to wszystko unormowało, mamy nowe serwery, odpadły więc problemy z szybkością i wydajnością portalu. Co nie znaczy, że mamy mniej pracy, bo serwis cały czas trzeba ulepszać" - dodaje.
Czy pomysłodawcy strony mogli przypuszczać, że tak szybko stanie się sukcesem w Polsce? Po niespełna roku działania Nasza-klasa.pl ma około 750 tys. użytkowników. Joanna przyznaje, że mieli nadzieję, że pomysł portalu się ludziom spodoba, ale nie przypuszczali, że grono użytkowników może tak się rozrosnąć. "Obserwowaliśmy takie fale wzrostu wraz z pojawieniem się materiałów w telewizji o Naszej-klasie.pl" - przypomina.
Najpierw większość osób logujących się na portalu pochodziło z Wrocławia i z Dolnego Śląska. Dziś z serwisu korzystają już osoby z każdego niemal zakątka Polski oraz z zagranicy. Jest już dość popularny wśród Polaków mieszkających w Nowym Jorku - korzysta z niego prawie tysiąc osób, które jako miejsce pobytu wpisują w swoim profilu "New York".
"O Naszej-klasie usłyszałam od znajomych z liceum. Zalogowałam się, żeby odświeżyć stare znajomości i sprawdzić od czasu do czasu, co kto porabia i czym się zajmuje. Odnalazłam wielu znajomych, nawet tych z dzieciństwa i podstawówki. Czasem jest ich trudno rozpoznać, ale to właśnie mi się najbardziej podoba, bo jestem ciągle zaskakiwana przez ich osiągnięcia oraz gdzie się teraz znajdują" - opowiada Gosia Jarema, która studiuje księgowość na uniwersytecie stanowym w Fayetteville w Północnej Karolinie. "Nasza-klasa bardzo mnie wciągnęła. Odwiedzam stronę nawet kilka razy dziennie. Ogólnie oceniam ją jako user-friendly, ale mam nadzieję, że z biegiem czasu pojawi się na niej więcej aplikacji" - ocenia Gosia, która w przyszłym roku kończy studia i przenosi się do Nowego Jorku. Liczy na pracę w Lehman Brothers. W nowojorskiej centrali tego banku inwestycyjnego odbywała już zresztą staż.
Inna użytkowniczka korzystała dość często z Naszej-klasy.pl, pracując podczas wakacji w jednym z londyńskich oddziałów banku HSBC. "Kierownictwo zablokowało wszystkie strony czatowe i pocztowe, więc kiedy nic się nie dzieje w pracy Nasza-klasa jest jedyną stroną, przez którą mogę się kontaktować ze znajomymi" - pisała do mnie Iza Dudzik, obecnie na lekarskim stażu po Śląskiej Akademii Medycznej.

SPOTKANIA PO LATACH

Serwis początkowo był finansowany niemal w całości z kieszeni pomysłodawców. Pierwsze wpływy z reklam pojawiających się na stronie przeznaczane były na zakup kolejnych serwerów. W pewnym momencie zainteresował się portalem niemiecki fundusz inwestycyjny European Founders, który zainwestował już m.in. w niemiecki portal aukcyjny Alando, wykupiony 8 lat temu przez ebay, a także w LinkedIn - znany portal społecznościowy dla ludzi biznesu oraz w notowany na giełdzie NASDAQ serwis randkowy iLove. Dzięki partnerstwu z funduszem, który wykupił 20 proc. udziałów spółki, znalazły się pieniądze na rozwinięcie poważniejszej działalności. Choć według "Gazety Wyborczej" wartość witryny wyceniana jest na 15 mln zł, trudno jednak mówić jeszcze o zyskach z portalu, bo na obecnym etapie pieniądze służą jedynie na pokrycie kosztów związanych z bieżącą działalnością. Asia w najbliższej przyszłości planuje w całości poświęcić się pracy w Naszej-klasie.pl, bo - jak mówi - na razie ma to charakter "ochotniczo-koleżeński".
Autorzy strony dają użytkownikom możliwość zwracania uwagi na błędy oraz proponowania nowych rozwiązań dla serwisu - co zmienić, dodać, ulepszyć. Służy do tego osobne forum. "Okazuje się, że użytkownicy często korzystali z tej możliwości. Zwracali uwagę, że brakuje im ułatwienia śledzenia zmian dokonywanych przez ich znajomych - że ktoś dodał zdjęcie, zmienił dane kontaktowe. Dlatego jedną ze zmian, które wprowadziliśmy po sugestiach internautów to powiadomienia" - mówi Joanna.
Stworzenie takiego portalu przez grupę młodych ludzi to dla nich olbrzymia satysfakcja. "
Użytkownicy dziękują nam w miłych mailach wysyłanych do nas. Ludzie się rzeczywiście dzięki nam odnajdują. Najwspanialszymi chwilami dla nas i ogromną satysfakcją są te momenty, kiedy piszą do nas ludzie i dziękują, bo udało im się odnaleźć znajomych z lat 60. i 70. Spotykają się ze sobą ludzie po 25-30 latach, którzy nie wierzyli, że jeszcze kiedyś się zobaczą. Temu wszystkiemu towarzyszą duże emocje
" - mówi Joanna. Powstało nawet forum, na którym autorzy strony zachęcają do wymieniania się wrażeniami na temat spotkań po latach.
A czy ty masz swoje konto na Naszej-klasie.pl? - pytam niepewnie Joannę. "No jasne" - odpowiada Joanna ze śmiechem, ale jednocześnie ze zdziwieniem, jak mogę pytać o coś tak banalnego. Kilka godzin po rozmowie z nią na moim koncie w Naszej-klasie.pl pojawia się zaproszenie do grona znajomych od Asi Gajewskiej.

Marcin Poznań

Wednesday, November 7, 2007

Nowy sklep z elektroniką na Ridgewood


Właściciel B-Z John Computer & Electronics - znanego na Greenpoincie salonu ze sprzętem elektronicznym - otworzył kilka tygodni temu swój drugi sklep na Ridgewood.

Do tej pory mieszkańcy Ridgewood po zakupy telewizora czy komputera udawali się zwykle do sklepów przy Myrtle Ave. albo jeździli do dużych centrów handlowych przy Queens Blvd. Teraz do nowoczesnej elektroniki będą mieli znacznie bliżej.
"Greenpoint robi się coraz droższy i jednym z miejsc, gdzie wyprowadzają się stamtąd ludzie jest właśnie Ridgewood" - mówi Janusz Opiola, właściciel nowego sklepu przy 68-19 Fresh Pond Road, który powstał w miejscu, gdzie kiedyś istniała siłownia. "Można więc powiedzieć, że przyszliśmy za klientami" - dodaje. Nie ukrywa, że do sukcesu przyczynia się znana marka sklepu. Pierwszy salon ze sprzętem elektronicznym otworzył na Greenpoincie już 7 lat temu. W obu kupić można nie tylko telewizory czy komputery, ale także sprzęt gospodarstwa domowego, jak np. odkurzacze, żelazka czy pralki. Poza tym B-Z John ma w ofercie m.in. wieże stereo, gry komputerowe, baterie, torby na laptopy. Można tutaj też znaleźć pomoc, jeśli nasz komputer odmówi współpracy i potrzebuje naprawy.
"Wystartowaliśmy kilka tygodni temu. Muszę przyznać, że byłem bardzo pozytywnie zaskoczony obrotami w ciągu pierwszych dwóch tygodni, choć jeszcze wówczas praktycznie nie reklamowaliśmy nowego sklepu, bo byliśmy zajęci jego urządzaniem" - mówi Janusz. Przyznaje, że planował tak "wstrzelić się" z terminem otwarcia nowego sklepu, aby trafić na gorączkę przedświątecznych zakupów.
O polskich klientach ma jak najlepsze zdanie. Stanowią oni zresztą - jak ocenia - 70 proc. jego dotychczasowej klienteli. "Jeśli Polacy kupują sprzęt, to jest to zawsze sprzęt z górnej półki. W przeciwieństwie do Amerykanów stawiamy na bardzo dobrą jakość. Nie kupujemy tanich rzeczy. Na elektronice nie oszczędzamy" - uważa Janusz. W jego sklepie przy FPR pracują 3 osoby, w salonie przy Bedford Ave. - 5 osób.
Mniejsze sklepy z elektroniką wciąż cieszą się ogromną popularnością. Mimo ogromnej oferty ze strony dużych sieciowych sklepów takich jak Best Buy czy Circuit City, niezależne prywatne sklepy wciąż mają swoich wiernych klientów. To właśnie do tych bardziej kameralnych salonów swoje kroki często kierują imigranci gotowi kupić np. telewizor. "To wynika w pewnym sensie na pewno z bariery językowej, ale w dużej mierze sprzedawca w mniejszym sklepie ma zupełnie inne podejście do klienta. W dużym salonie wybór jest nieporównywalnie większy, ale trudno jest otrzymać od pracujących tam ludzi wyczerpujące informacje na temat kupowanego sprzętu. W sklepie takim jak ten mamy czas, by zająć się każdym klientem" - opowiada Janusz.
Marcin Poznań
marcinp@dziennik.com

Friday, August 17, 2007

Oceń metro linii "L"



MTA prowadzi kampanię, podczas której możesz wyrazić swoją opinię na temat "eLki". Na stacjach metra znajdują się ankiety, które po wypełnieniu móżna za darmo wysłać do MTA. Do wypełnienia ankiety zachęcają ulotki z informacjami w 14 językach, w tym PO POLSKU.
Ankietę po polsku można wypełnić na stronie
http://enterprise.mtanyct.info/survey/polish/letters_new.asp

8 listopada podobne ankiety rozdawane będą na stacjach linii G. Natomiast można je po polsku wypełnić już dziś na stronie www.mta.info

Jak zdobyć tanie bilety na "Rent"

Przed każdym spektaklem musicalu "Rent" przy kasach losowanych jest 30 kilka biletow na najlepsze miejsca za 20$.
Wystarczy przyjść przed Nederlander Theatre (W41 St. między 7 a 8 Ave.) i wypełnić kartkę, która następnie trafia do skrzynki. Przed spektaklem przy kasach losowane są nazwiska uprawnione do kupienia tańszych biletów.
Np. na niedzielne przedstawienie o 7 PM, kaartki rozdawane są o 5PM, a pół godziny później następuje losowanie.
Repertuar teatru znajdziesz tutaj

Wednesday, July 18, 2007

Babeczki z Magnolii


Słynną cukiernię Magnolia Bakery rozsławił m.in. serial "Sex & The City". Niedawno wróciła na łamy gazet za sprawą uchybień sanitarnych.

Nie wiadomo, jaki wpływ na stały udział cukierni z West Willage w serialu miała Sarah Jessica Parker. Fakt jednak, że sama mieszka w pobliżu może wzbudzać podejrzenia... Cukiernię otwarto w 1996 roku i już od tamtej pory dała się ona poznać jako "wytwórnia wytwornych deserów", w tym babeczek, ciast, tortów, lodów i andrutów na zimno. To najprawdopodobniej jedyna na świecie cukiernia, która zatrudnia ochroniarza. Jest to nieodzowne - długie godziny otwarcia, potrzeba zdyscyplinowania kolejki oraz przestrzeganie limitu zakupu 12 babeczek na osobę, tak aby ciastek dla wszystkich starczyło. Poza tym kiedy w środku są 3 osoby już robi się tłoczno, bo to bardzo mały sklepik.
W piątkowe i sobotnie wieczory Magnolia staje się tzw. "the place to be" dla młodych, bogatych i snobistycznych nowojorczyków, a zwłaszcza dla nowojorczanek. Przyjść po babeczkę można tu do 11:30 wieczorem (w soboty zamykają pól godziny po północy), choć samą atrakcją jest okazja poznania kogoś lub spotkania ze znajomymi. Nie wspominając już o tym, że cukiernia stała się po prostu także atrakcją turystyczną dla wszystkich tych, którzy namiętnie oglądali perypetie Carrie Bradshaw i przyjaciółek, a przyjeżdżając do Nowego Jorku prędzej przyjdą właśnie tu niż na szczyt Empire State Building. Na pewno Magnolia jest "żelaznym punktem" programu wycieczek śladami bohaterek serialu, których organizatorzy - mimo że serial nie jest już produkowany - nie narzekają na brak klienteli.

CUPCAKE CRAZE

To za sprawą Magnolia Bakery rozgorzało w Ameryce szaleństwo na punkcie babeczek zwanych z angielska cupcakes - ciastka w pomarszczonym papierku z lukrem lub bitą śmietaną i z wisienką albo słodkimi dekoracjami. Sama cukiernia zwyciężyła w 2004 roku w internetowym plebiscycie portalu Citysearch na najlepszą w Nowym Jorku. Po cierpliwym oczekiwaniu na wpuszczenie do środka, można chwycić za pudełko i nabrać sobie kilka różnych ciastek własnoręcznie - ale nie więcej niż 12 - i podejść do kasy, a póżniej już tylko rozkoszować się słodyczą. Każdy sam musi ocenić, czy to aż takie delicje w porównaniu z babeczkami w innych cukierniach.
W 1999 roku para właścicieli cukierni - Allysa Torey i Jennifer Appel wydały wspólną książkę z przepisami na ciastka sprzedawane w Magnolia Bakery. Rok później Appel otworzyła własny biznes - Buttercup Bake Shop - w Midtown na Manhattanie, zaś Torey (znana także jako Lisa Salvatore) sprzedała Magnolię nowemu właścicielowi, który przejął interes od 1 stycznia tego roku. Torey zastrzegła sobie w umowie pozostanie konsultantem cukierni przez jakiś czas.
Magnolia Bakery i jej słynne babeczki nie występowały tylko w "Sex & The City". Cukiernia pojawiła się także w takich filmach jak "Prime", "Devil Wears Prada", a także w jednej z piosenek w programie rozrywkowym Saturday Night Live w 2005 roku.

A GDZIE ZLEW?

11 lipca nowojorski wydział zdrowia, który wydaje licencję wszystkim sklepom sprzedającym żywność i produkującym produkty spożywcze na miejscu, niespodziewanie zamknął słynną cukiernię. Powód? Bardzo prozaiczny. Podczas ostatniej kontroli związanej ze zmianą właściciela okazało się, że w Magnolia Bakery nie ma umywalki dla personelu w miejscu, gdzie dekoruje się słynne smakołyki, drzwiom brakowało klamki, zaś w budynku wykryto ślady mysich odchodów i obecność muszek owocówek.
Aktualny właściciel Steven Ambrams nie przejął się jednak zbytnio tymi obostrzeniami i zapowiedział, że po poprawkach jak najszybciej cukiernię otworzą ponownie. Rzeczywiście... Braki usunięto, nowy zlewozmywak zainstalowano, tak by lokal mógł zostać ponownie otwarty już następnego dnia. Tak też się stało.
Musiało. Bo odpływ klientów stałby się dość odczuwalny dla kieszeni właściciela. A nadwątlonej reputacji Magnolia mogłaby już tak łatwo nie odzyskać.

Marcin Poznań

Jeśli chcesz odwiedzić Magnolia Bakery i spróbować słynnej babeczki, nic bardziej prostszego. Adres: 401 Bleecker Street (przy 11 St.), dojazd metrem A,C, E, L do 8 Ave. i 14 St. albo 1 do Christopher St./Sheridan Sq. Unikaj jednak piątkowych i sobotnich popołudniów z uwagi na długie kolejki.

Wednesday, June 13, 2007

Craigslist - ryż, mydło i powidło


Internautom nie trzeba tłumaczyć, co to Craigslist. Ci, którzy serwisu nie znają, powinni go poznać. Dzięki tym darmowym ogłoszeniom można znaleźć mieszkanie do wynajęcia albo nawet pracę.

Sukces Craigslist.org to z pewnością mieszanka kilku czynników - strona jest prosta w obsłudze, ogłoszenia są darmowe, a sam serwis był pierwszym tego typu w USA. Za narzędzie marketingowe posłużyło przekazywanie sobie informacji o istnieniu Craigslist przez samych użytkowników. "Od 1995 roku, kiedy go zakładaliśmy, rozrósł się do sieci obejmującej około 450 dużych miast w 50 krajach świata. Przy czym wersja językowa każdego z nich pozostaje angielska" - tłumaczy Craig Newmark, założyciel serwisu. Działa także strona "warszawska".

CRAIG@CRAIGSLIST.ORG

55-letni Newmark pochodzi z Morristown w New Jersey. To pulchny łysawy jegomość z grubymi okularami na nosie, który odpowiada moim wyobrażeniom o kimś, kto większość dnia spędza przed komputerem. "Jestem komputerowym dziwakiem i tego nie ukrywam, ale lubię też popołudniowe drzemki" - uśmiecha się. 17 lat przepracował w koncernie IBM. Na spotkanie przychodzi w wymiętej marynarce. Przez długi czas nosił okulary z oprawkami sklejonymi taśmą sam o sobie mówi, że nie przywiązuje wagi do tych rzeczy. Dlatego też późniejsze pytanie o zarobki zbyje odpowiedzią: "To, ile zarabiam nie pomoże mi wykonywać mojej pracy lepiej ani gorzej".
Craigslist nie ujawnia wysokości swoich dochodów, dlatego media muszą się domyślać - i w 2004 roku oszacowali je na 10 mln dolarów. Czy to dużo? Trzeba pamiętać, że większość ogłoszeń na Craigslist umieszczana jest za darmo. W 6 amerykańskich miastach, w tym w Nowym Jorku, serwis pobiera opłaty jedynie za oferty pracy - 25 dolarów. W San Francisco, gdzie powstał Craigslist, płaci się za te ogłoszenia 75 dolarów. Poza tym innymi płatnymi ogłoszeniami są tylko oferty brokerów dotyczące wynajmu mieszkań - 10 dolarów. "To oczywiście ceny o wiele poniżej tych obowiązujących na rynku" - mówi Newmark. Jednak podkreśla, że chodzi tutaj nie o zysk, a tworzenie pewnej wspólnoty ludzi, którzy bądą sobie ufać i nawzajem pomagać.
W siedzibie Craigslist w dzielnicy Inner Sunset w San Francisco pracują oprócz Newmarka 23 osoby, z czego 13 to informatycy, a reszta to pracownicy administracyjni, działu kontaktu z użytkownikami oraz księgowości. Sam Newmark od kilku już miesięcy sam pracuje w dziale pomagającym użytkownikom. "Mój adres to craig@craigslist.org i uwierzcie mi, naprawdę odpowiadam na wszystkie pytania kierowane do mnie tą drogą" - mówi. Niedawno wymienił ten adres podczas wywiadu w ogólnokrajowej telewizji, a po powrocie do hotelu czekało na niego już około 150 maili. "Odpowiedziałem na wszystkie" - zapewnia.

OSZUŚCI PRECZ

W internecie zawsze będą grasować ludzie, którzy będą chcieli wykorzystać sieć do swoich celów. Serwisy takie jak Craigslist, gdzie sprzedaje się rzeczy, szuka mieszkania, oferuje pracę, są doskonałym polem do prowadzenia nielegalnej działalności. Jak radzi sobie z tym Craiglist? "My wierzymy w naszych użytkowników. Ufamy, że działają w dobrej wierze i nie będą robić tego, co mogłoby zaszkodzić im samym. Oczywiście raz na jakiś czas zdarzy się jakaś próba oszustwa, np. nieuczciwy właściciel mieszkania, który weźmie depozyt od kilku osób na raz, albo ktoś zamieścił ogłoszenie i podał w nim numer telefonu swojego największego wroga, narażając go na pobudki w środku nocy. Takie przypadki zdarzają się jednak bardzo rzadko" - odpowiada Craig. Firma nie ma żadnej komórki, która zajmuje się monitorowaniem ogłoszeń umieszczanych na stronach. "O tym, że coś jest nie tak, najczęściej donoszą nam o nich sami użytkownicy. Wtedy my zawiadamiamy po prostu policję, a później sprawą zajmuje się już prokurator" - opowiada Craig. Tak dzieje się też w przypadku prób oferowania seksu przez internet, a także próby sprzedaży narkotyków czy skradzionych przedmiotów. Kilka razy Craigslist korzystało z pomocy miejskich wydziałów zajmujących się ochroną konsumentów.
Na stronach Craigslist można znaleźć wskazówki, jak ustrzec się oszustów, a także jakich sformułowań należy się wystrzegać zamieszczając ogłoszenie na stronie. Autorzy stron znowu skłaniają się tutaj do współpracy z użytkownikami - w tym celu przygotowali specjalną funkcję umożliwiającą internautom "oflagowanie" niektórych podejrzanych ogłoszeń, dzięki czemu administrator strony może dane ogłoszenie usunąć.
"W przypadku prób nadużyć, prawo jest po naszej stronie - my tylko udostępniamy platformę do ogłoszeń" - mówi Newmark. Stwierdził tak sąd w Chicago w 2006 roku po procesie, jaki serwisowi wytoczyła grupa prawników związanych z agentami obrotu nieruchomości. Craigslist zarzucono, że godząc się na umieszczanie w ogłoszeniach opisów mieszkań typu "poszukujemy chrześcijańskiego współlokatora" lub "kościół katolicki w pobliżu" albo też "doskonałe dla pary lub młodego małżeństwa" rzekomo dyskryminuje niektóre grupy klientów. Sędziowie powołali się na konstytucyjne wolności - słowa i prawa do zgromadzeń. "Sądy widzą, że my jesteśmy tymi dobrymi. Zawsze możemy liczyć na ogromną pomoc ze strony prawników, którzy oferują ją za darmo" - mówi Newmark. Jak do tej pory najbardziej tragicznym skutkiem zamieszczenia na Craigslist nieprawdziwego ogłoszenia było zdemolowanie pewnego domu w Tacoma w stanie Waszyngton. Jakiś dowcipniś, podając adres Bogu ducha winnej osoby - choć nie wyklucza się, że mógł to być jakiś wredny sąsiad - napisał w internecie: "Przyjdźcie i weźcie sobie, co tylko chcecie. Wszystko za darmo". Dom został doszczętnie zniszczony i rozszabrowany, łącznie z ciężkimi zlewami kuchennymi i łazienkowym bojlerem.

SAM NIE KORZYSTAM

Każdego miesiąca strony Craigslist notują 5 mld odsłon. Korzysta z nich co miesiąc około 15 mln użytkowników, którzy zostawiają ponad 12 mln ogłoszeń, w tym 750 tys. ofert pracy. Dziś szefem Craigslist jest 45-letni Jim Buckmaster. Chciał być inżynierem, ale zamiast skończyć Virginia Tech, wrócił do rodzinnego Ann Arbor, by studiować medycynę na Uniwersytecie Michigan. Później zmienił zdanie i przeszedł na filologię klasyczną. W 2000 roku zatrudniono go w Craigslist jako głównego programistę. Wyszukiwarka ogłoszeń, system "flagowania", czy prosty system zamieszczania ogłoszeń to jego dzieła. Po niespełna roku pracy w Craigslist objął funkcję prezesa tego przedsięwzięcia.
W 1999 roku Craig Newmark zrobił psikusa fanom Craigslist i 1 kwietnia ogłosił, że będzie startował na burmistrza San Francisco. Choć był to tylko prima aprilisowy żart internauci wzięli go jak najbardziej na poważnie. Polityka tak naprawdę Craiga nie pociąga. "Lubię San Francisco. W Waszyngtonie nie odpowiada mi klimat i mam tu na myśli wilgotność powietrza" - uśmiecha się. "Poza tym obowiązki nie pozwalałaby mi z pewnością na moje ukochane drzemki" - dodaje.
Czy pomysłodawca Craigslist korzysta z ogłoszeń zamieszczanych w tym serwisie? "Kiedyś sprzedałem na Craigslist samochód, ale to było dość dawno temu. Naprawdę po spędzeniu kilkunastu godzin dziennie na pracy związanej z tym serwisem, ostatnią rzeczą na jaką mam ochotę jest szperanie w tych ogłoszeniach dla własnej przyjemności" - mówi. Nawiązując do ogłoszeń "randkowych" - których też w serwisie jest bez liku, a których zadaniem jest kojarzenie ludzi w pary, by mogli zawrzeć znajomości - Newmark tłumaczy, że sam przekonał się, iż ciekawego człowieka najlepiej poznać w rzeczywistości nie tej wirtualnej. "Swoją przyjaciółkę poznałem ostatnio w najprawdziwszej kawiarni i jestem z tego zadowolony" - dodaje.
Newmark bawi się też w działalność charytatywną - wsparł ostatnio sumą 10 tys. dolarów grupę NewAssignment.net, która łączy reporterskie wysiłki zawodowców i amatorów w celu stworzenia dobrego internetowego dziennikarstwa śledczego. W 2001 roku powstała też Fundacja Craigslist, która pomaga powstającym małym organizacjom non-profit stanąć na nogi, pozyskać donatorów i przełożyć swój potencjał na sukces.
Marcin Poznań

Strona internetowa - nowojorskiej Craigslist

Thursday, June 7, 2007

Zostań ratownikiem medycznym


Nowy Jork wciąż cierpi na brak rąk do pracy wśród służb ratunkowych. Jeśli chciałbyś poznać smak ratowania ludzkiego życia, może warto zastanowić się nad pracą paramedyka.

Próbując swoich sił jako paramedyk lub technik medyczny (EMT) możesz stać się po prostu częścią Nowego Jorku bardziej niż ci się to kiedykolwiek wydawało. Upadki, pożary, wypadki samochodowe... Jeśli potrafisz udźwignąć na swoich barkach uczucie, że miliony ludzkich istnień mogą zależeć od twojej osoby, to ta praca może być dla ciebie. Ratownicy medyczni FDNY każdego roku odpowiadają na ponad 1,5 miliona wezwań po pomoc. To tyle co trzy telefony na minutę. "Mój gabinet to ulica, a moja praca to ty" - głoszą plakaty zachęcające do wstąpienia w szeregi ratowników medycznych. Jeśli jesteś na to gotowy, spróbuj swoich sił. Bądź tam, gdzie możesz pomóc i przekonaj się, jak to miasto żyje naprawdę.

Licząca 3 tys. osób grupa nowojorskich ratowników medycznych i EMT tworzy największy tego typu oddział na świecie.


"EMT (Emergency Medical Technicians) zajmują się podstawowym podtrzymaniem życia zanim pacjent trafi do szpitala. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że do głównych ich obowiązków należy prowadzenie ambulansu, ładowanie pacjentów do karetki czy otwieranie butli z tlenem, ale też wykonywanie CPR, czyli sztucznego oddychania z masażem serca, oraz unieruchamianie pacjenta na noszach" - wyjaśnia Ewa Koszowska, od 7 lat pracująca jako paramedic w FDNY. "Więcej doświadczenia i umiejętności wymaga praca paramedyka. To już wyższa szkoła jazdy" - dodaje. Paramedics mogą udzielać bardziej zaawansowanej od EMT pomocy, łącznie z podawaniem podtrzymujących życie leków, podłączeniem do kroplówki, intubowaniem, decyzją o przewozie pacjenta do szpitala.
Podstawowa płaca EMT to 27,295 dolarów, wzrastająca co roku do 39,179 dolarów po 5 latach pracy. Paramedics zarabiają na początek 37,346 dolarów do 50,501 dolarów po 5 latach pracy. Do zarobków tych trzeba doliczyć nadgodziny i inne dodatki. "Nie mamy na przykład przerw na lunch, ale mamy płacone dodatki na posiłki" - tłumaczy pani Ewa.
Aby zostać EMT lub paramedic nie trzeba posiadać obywatelstwa amerykańskiego, nie trzeba nawet mieszkać na terenie Nowego Jorku, ale konieczne jest pozwolenie na pracę oraz nowojorskie prawo jazdy. Pierwszym krokiem jest zdobycie certyfikatu EMT na jednej z miejskich uczelni. "To postawa, bez której nie można pracować na karetce" - mówi Ewa Koszowska. Kurs, który kończy się uzyskaniem zaświadczenia od stanowego wydziału zdrowia, trwa około 3 miesięcy. Licencja ważna jest przez 3 lata, potem trzeba ją odnawiać podczas krótkich kursów doszkalających.
Teraz już można skontaktować się z FDNY i zapisać na listę oczekujących na wakaty. Warto starać się o uzyskanie statusu pracownika służby cywilnej. Wiąże się to z dodatkowymi egzaminami, ale pracownicy tacy jako cenniejsi dla miasta są przy zatrudnianiu traktowani priorytetowo.
Zanim jednak kandydat do pracy w FDNY EMS zacznie jeździć ambulansem po ulicach Nowego Jorku, musi jeszcze przejść sprawdzian sprawności fizycznej, test psychologiczny, badania lekarskie oraz szczegółowy, trwający kilka-kilkanaście miesięcy tzw. background investigation, czyli sprawdzenie przeszłości kandydata na ratownika pod kątem kryminalnym.

EMT podczas pracy może zdobyć uprawnienia paramedyka, co oznacza uzyskanie kolejnego certyfikatu. Aby jednak nim zostać konieczny jest także REMAC - miejski certyfikat określający umiejętności, jakie powinien posiadać nowojorski paramedyk. "Chodzi tu m.in. o bardzo ważne doświadczenie w pracy w systemie ratowniczym 911" - wyjaśnia pani Ewa. Kiedy EMT posiada już certyfikat paramedyka, czeka na wakat wśród tej grupy ratowników medycznych. "FDNY pomaga młodym kandydatom w karierze. Wysyła ich na szkolenia. Po prostu ich sobie wychowuje na przyszłych pracowników - albo jako paramedyków albo jako strażaków" - opowiada pani Ewa.
FDNY awansuje w ten sposób EMT kilka-kilkanaście razy w roku. Stąd można się także starać o posadę strażaka. Pracownicy FDNY EMS mają wówczas pierwszeństwo przed innymi kandydatami do pracy w straży. Kandydat z odpowiednimi kwalifikacjami może znaleźć także pracę w szpitalach albo firmach przewożących ludzi do szpitali np. na rehabilitację. Można też zaciągnąć się do pracy w ochotniczej służbie ratunkowej.
W tak odpowiedzialnej i nierzadko niebezpiecznej pracy warto wrócić uwagę na świadczenia dla ratowników medycznych. EMT i paramedics w FDNY mają ubezpieczenie również obejmujące rodzinę. Dostają dodatkowe pieniądze za nadgodziny i nocne dyżury, a także wspomniane już dodatki na posiłki. Mogą liczyć na 3 tygodnie płatnych wakacji podczas pierwszego roku pracy do 5 wolnych tygodni rocznie po 8 przepracowanych latach.
"To trudna praca, trzeba ją po prostu lubić i czuć do niej powołanie. Ja to po prostu uwielbiam. A czy niebezpieczna? Mając do czynienia z pacjentem, wiem o jego chorobie. Takiej wiedzy nie posiadamy, stykając się ze współpasażerami w metrze, choć mogą być bardziej chorzy od moich pacjentów" - mówi Ewa Koszowska.
Marcin Poznań

RAMKA
ZAROBKI
EMT PARAMEDIC
Startowe 27,295 37,346
Po 1 roku 28,840 41,139
Po 2 latach 29,355 42,818
Po 3 latach 33,990 47,233
Po 5 latach 39,179 50,501
Powyższe dane nie uwzględniają nadgodzin, świadczeń i pieniędzy na posiłki.

Tuesday, May 29, 2007

Forum humorum

Uwielbiam wczytywać się w polskie fora internetowe. Można tam poznać kilka ciekawych punktów widzenia na daną sprawę. Niestety bolączką tego typu wymiany myśli - bardzo charakterystyczną właśnie dla forów polskich - jest przemiana dyskusji w pyskówkę. I to już po kilku postach. Czasem mam wrażenie, że gdzieś po drugiej stronie ekranu nad klawiaturą ślęczy zawsze jakiś gość, który tylko czeka, żeby komuś nawrzucać pod byle pretekstem. Nierzadko ten gość siedzi po tej stronie Atlantyku i wymyśla swoim rodakom znad Wisły, co spotyka się z żywą - a jakże! - reakcją, sprowadza wątek do rynsztoka i daleko odbiega od tematu.

Thursday, May 17, 2007

Jak kręcić, to tylko tutaj



Nowy Jork zarabia rocznie około 5 mld dolarów na przemyśle filmowym. Producenci mogą liczyć na duże ulgi i przychylność władz miasta. Nic dziwnego, że tak często kręci się tutaj filmy.

Opiekę nad ekipami filmowymi sprawuje specjalna komórka miejskiego ratusza - The City of New York Mayor's Office of Film, Theatre and Broadcasting. Biuro pomagające kręcić filmy w Nowym Jorku istnieje od 1966 roku i radziło sobie całkiem nieźle. Jednak po zamachach z 11 września 2001 roku przyszło załamanie. Filmowcy zaczęli omijać Nowy Jork szerokim łukiem - dodatkowe rygory ze względów bezpieczeństwa, dodatkowe pozwolenia odstraszały. Nowy Jork stał się wówczas na tyle drogi do kręcenia w nim filmów, że produkcje o metropolii powstawały za granicą, najczęściej w Kanadzie. "Branża filmowa stwierdziła, że nasze miasto przestało być jej przyjazne" - mówi Katherine Oliver, szefowa MOFTB, którą powołał na to stanowisko Michael Bloomberg, kiedy został burmistrzem. Oliver współpracowała z Bloombergiem wcześniej, rozkręcając telewizję biznesową Bloomberg TV w Europie.
"Zainaugurowaliśmy kampanię pod hasłem 'Made in NY', która miała zmienić ten nieprzychylny dla nas trend" - opowiada. Opracowano cały zestaw przepisów, który miał na celu jedno - by filmowcy znowu przyjeżdżali do Nowego Jorku i znów uznali je za przyjazne miejsce do kręcenia filmów. W nowojorskiej policji istnieje nawet specjalny oddział, który zajmuje się produkcjami filmowymi. Chodzi o zabezpieczenie terenu zdjęć, zorganizowanie objazdów, a nawet użyczanie policjantów z radiwozami, by mogli zagrać w filmie. To ci policjanci brali udział w kręceniu scen do "Spidermana 3", kiedy Człowiek-Pająk odbiera klucze do miasta przy miejskim ratuszu. To ten oddział pomagał też przy filmie "I Am Legend" z Willem Smithem, kiedy zamknięto na parę dni Brooklyn Bridge, by kręcić na nim zdjęcia. Wytwórnia nic nie musi płacić za ich pracę, która gdzie indziej kosztować mogłaby nawet ok. 20 tys. dolarów dziennie.
"Nie oszukujmy się, fakt powstawania filmu w Nowym Jorku opłaca się miastu na wiele sposobów. Poza względami ściśle finansowymi uzyskujemy w ten sposób niesamowite źródło promocji" - mówi Oliver. Przypomina choćby serial "Sex and the City", który był po prostu filmową pocztówką Nowego Jorku - ekran pokazał tak wiele znanych i mniej znanych miejsc. "Turyści - a przy okazji miłośnicy serialu - chcą zobaczyć, gdzie jest ochraniana przez bramkarza Magnolia Bakery, w której bohaterki kupowały ciastka, w którym salonie przymierzały buty Manolo Blahnika i tak dalej" - uśmiecha się szefowa MOFTB.
Miasto nie bierze dziś pieniędzy za pozwolenia na kręcenie filmów w mieście, podczas kiedy w Los Angeles jedno takie pozwolenie kosztuje 200 dolarów. Chyba że plan zlokalizowany jest na prywatnej posesji, np. w hotelu - wówczas wytwórnia filmowa musi uzgodnić szczegóły finansowe z jego właścicielem. Poza tym w parkach czy na ulicach można z pozwoleniem od miasta kręcić do woli. Amatorzy filmów wiedzą, że kiedy w danym miejscu szykuje się ujęcia do jakiegoś nowego filmu czy też nakręcenia reklamy, teren jest oznaczony specjalnymi planszami ze znakami policji i MOFTB. Z tych oznaczeń można się dowiedzieć, co będzie tu kręcone i kiedy. Wystarczy przyczaić się z aparatem i czekać na znanych aktorów.

To się opłaca

Amerykańskie wytwórnie, które zdecydują się nakręcić film w Nowym Jorku mogą liczyć na ogromne ulgi podatkowe. Pod warunkiem, że 75 proc. budżetu produkcji zostanie wydane w mieście i 75 proc. zdjęć będzie nakręconych w Nowym Jorku, a nie na przykład w studiu gdzieś w Kalifornii. Aby przekonać się, czy film skorzystał z tej nowojorskiej oferty, wystarczy przeczekać napisy końcowe i wypatrywać wśród nich okrągłego loga kampanii "Made in NY". Miasto sponosoruje też miejsce na wiatach przystanków autobusowych oraz na budkach telefonicznych, by produkcja mogła być na nich reklamowana przed premierą. "Przed wprowadzeniem tych udogodnień miasto zarabiało co roku na filmach jakieś 2,5 mld dolarów. Dzięki kampanii udało się podwoić zyski do 5 mld dolarów rocznie. To tym bardziej imponujące, że miasto nic nie bierze za pozwolenia na kręcenie. A więc zyski pochodzą głównie z podatków miejskich, jakie członkowie ekip filmowych płacą m.in. za hotele, catering, ochronę, pralnie, jedzenie itp. W oczywisty sposób korzystają z tego nowojorskie biznesy. Miasto daje filmowcom specjalne karty zniżkowe, które ci mogą wykorzystać, kupując w sklepach, czy jedząc w restauracjach oznaczonych logo "Made in NY". Na filmowcach zarabiają wszyscy.
"Niech o sukcesie akcji świadczy choćby fakt, że kiedyś ekipy kręciły za granicą 'udając' tam Nowy Jork, tymczasem nierzadko dziś to Nowy Jork 'gra' inne miasta. Tak więc udało się zupełnie odwrocić zjawisko z okresu po 9/11" - mówi Oliver. I wymienia podukcje hinduskiego kina Bollywood, które upodobało sobie do kręcenia Queens, gdzie mieszka wielu Hindusów. Z kolei na Staten Island - z uwagi na jej podmiejski charakter - kręci się filmy, gdzie potrzebne są plany imitujące prowincję. Choć taki film w ogóle nie musi być o Nowym Jorku, wytwórnia może też liczyć na zwrot podatku. St. Regis Hotel zagrał na przykład paryską restaurację w jednym z odcinków "Sex and the City". A czy oglądaliście nagrodzony Oskarem film "Departed" Martina Scorsese? Akcja dzieje się w Bostonie, ale w tym mieście nakręcono raptem kilka ujeć. Produkcja niemal w całości powstała na ulicach Nowego Jorku. I to nie tylko dlatego, że Scorsese jest nowojorczykiem. "Kręcenie w Nowym Jorku stało się po prostu tanie" - mówi Katherine Oliver.



Gwiazdor Manhattan

Miejsca, które były scenami w wielu produkcjach, można spotkać w Nowym Jorku na każdym niemal kroku. I to nie tylko na Manhattanie, choć wyspa oczywiście przoduje jako swoisty "bohater". Niektóre z miejsc "grały" wielokrotnie w różnych filmach. Central Park i okolice są szczególnie wdzięczną scenerią do filmowania. Tutaj kręcono m.in. jedną ze "Szklanych Pułapek" ("Die Hard: With a Vangeance"), film "Kevin sam w Nowym Jorku", "The Out of Towners", "Devil Wears Prada", "Birth" z Nicole Kidman, musical "Hair", "Godspell" przy fontannie Bethesda, "Cruising", a w słynnym za sprawą Johna Lennona i Yoko Ono apartamentowcu Dakota powstało "Dziecko Rosemary". Columbus Circle i wejście do parku od strony południowo-zachodniej pojawiły się w "Taksówkarzu" czy "Ghostbusters". To tutaj też wśród krzaków wokół Trump Tower robił kupę filmowy Borat. Musical "West Side Story" kręcono wśród kamienic, na których miejscu stoi dzisiaj Lincoln Center.
Legendarny hotel Plaza przerabiany dziś na luksusowe rezydencje ma za sobą znaczącą "karierę aktorską" - widać go również wewnątrz m.in. w jednym z "Krokodylów Dundee", "Milionie dolarów napiwku", czy filmie "Almost Famous". Stojący naprzeciw sklep zabawkowy FAO Schwarz pamiętamy z gry na pianinie Toma Hanksa w filmie "Duży". Zaś sklep z biżuterią Tiffany & Co. kojarzy się przede wszystkim ze "Śniadaniem u Tiffany'ego", ale też z filmem "Sweet Home Alabama" z Reese Witherspoon w roli głównej, a także z "Midnight Cowboy" oraz "Bezsennością w Seattle". Nie sposób policzyć, ilu turystów przyszło w te miejsca, kojarząc je właśnie z filmami.
Tak samo jak nie da się stwierdzić dokładnie, w ilu filmach zagrał na przykład Times Square. Pamiętny film "Times Square" z 1980 roku, czy scena w "Vanilla Sky" z Tomem Cruisem nienaturalnie wyludnionego skweru, zwykle buzującego życiem to tylko dwie produkcje, które od razu przychodzą mi na myśl. Budynek biblioteki głównej między 5 Ave. i Bryant Parkiem jest m.in. w "Ghostbusters", "Spidermanie", "Regarding Henry" z Harrisonem Fordem czy w "King Kongu", ale tym z 1976 roku. Ten najnowszy powstał w całości w Nowej Zelandii, a Nowy Jork był w nim imitowany komputerowo. Jeśli chodzi o "pogromców duchów" to na dolnym Manhattanie istnieje remiza strażacka, która była w filmie bazą "Ghosbustersów". Do dziś strażacy szczycą się tym faktem, a duży symbol duszka w znaku zakazu zdobi ścianę remizy.
Słynny płaski budynek Flatiron pojawia się w "Armageddonie", jest siedzibą gazety, w której pracuje Peter Parker ze "Spidermana", a naprzeciw niego mieści się filmowa redakcja magazynu, w którym udziela się Eva Mendes w filmie "Hitch". Inna manhattańska ikona - hotel Chelsea. Gary Oldman grał na tutejszym balkonie Sida Viciousa w filmie "Sid & Nancy", tutaj też powstała słynna scena z kostką lodu w "9 i pół tygodnia". Takie przykłady można by mnożyć. Przy czym filmy rodzą się też w pozostałych dzielnicach metropolii. Nie ma tu miejsca na wspomnienie ich wszystkich, ale wymienię choćby film "Siege" z 1998 roku, który kręcony był m.in. na Greenpoincie.



Cosby i Friends

Przy okazji poznawania kulisów powstania filmów w Nowym Jorku można obalić wiele mitów. Mimo że w East Village istnieje bar sieci Coyote Ugly, przybytek w filmie pod tym tytułem zagrał lokal Hogs & Heifers w Meatpacking District. Pamiętacie serial "Cosby Show" i tę słynną fasadę domu lekarza Huckstable i jego rodziny w zacisznej uliczce pośród szpaleru drzew? Mimo że w serialu miał stać na Brooklynie, w rzeczywistości są to okolice St. Luke's Place i Hudson Street w Greenwich Village. Adres musi być w takich przypadkach zmyślony, w przeciwnym razie osoby tu mieszkające nie mogłyby się opędzić od gapiow i natrętów. "Sąsiad z domu obok widząc wycieczki idące szlakiem filmowym po Nowym Jorku, wychyla się czasem z okna i wrzeszczy do nas: 'To nie tu. To na Brooklynie!" - śmieje się Roseanne Almenzar, która oprowadza grupy po miejscach, w których kręcono filmy.
To prywatny dom i jego zdjęcia z zewnątrz widać było kilkakrotnie w każdym odcinku, ale wnętrza kręcono w studiu. Za każdym razem, kiedy fasada pojawiała się na ekranie, właściciel budynku kasował 1500 dolarów. Dziś wartą 10 mln dolarów nieruchomość podzielił na 5 mieszkań po 400 stóp kwadratowych i wynajmuje je po 2,5 tys. dolarów za jedno. Tuż obok mieszka autor książki "West Side Story", a w basenie w małym parku naprzeciw kręcono "Wścieklego byka" z Robertem De Niro. Drzwi od "domu Hickstablów" zagrały też w "Jesieni w Nowym Jorku" - melodramacie z Wynoną Ryder i Richardem Gere. To prawdziwie filmowa okolica.
Kilka bloków dalej - na Grove Street - stoi budynek, w którym "mieszkają" przyjaciele ze znanego serialu "Friends". Na ekranie to rent-stabilized apartment babci Moniki. Gdyby jednak sam tylko serialowy adres był prawdziwy - 495 Grove St. - budynek musiałby stać gdzieś na środku rzeki Hudson. Wystarczy przypatrzeć się dokładniej, żeby zorientować się, że coś tu nie gra. Nie ma tu żadnego balkonu, z którego przyjaciele obserowali nagiego sąsiada. Na parterze jest kawiarenka o nazwie "Little Owl" urządzona w kolorach czerwieni i granatu. Występujący w serialu zielony "Central Perk" jest więc wymysłem, a sceną było kalifornijskie studio filmowe.
Cały serial "Friends" poza zdjęciami budynków powstawał w studiach w Burbank w Kalifornii. Stworzono tam nawet replikę fontanny Pulitzera sprzed hotelu Plaza, w której bohaterowie taplają się w czołówce każdego odcinka. Siłą rzeczy bohaterowie serialu nie mogli - jak to miało miejsce na ekranie - biegać stąd na jogging do Central Parku, bo to jakieś 3 mile, nie mogli też obserwować z okien parady balonów w Święto Dziękczynienia. "Wiele osób jednak nie zwraca na takie detale uwagi. Często zdarza się tak, że kiedy zbieram grupę na wycieczkę po filmowych miejscach, zjawi się ktoś, kto pyta: czy to wycieczka do domu 'Przyjaciół'?". Tylko to ich interesuje. Cóż można poradzić..." - opowiada Roseanne.
Marcin Poznań

Friday, May 11, 2007

Hillary Clinton fe

Na początku kwietnia "Nowy Dziennik" opublikował tekst, pod którym się podpisałem, a traktujący o przyłączeniu się Sen. Hillary Clinton do apelu skierowanego do polskiego premiera o przypeiszenie prac nad ustawą o zwrocie mienia zagrabionego przez wojnie przez władze PRL, głównie żydowskiego. To zwykły chwyt obliczony na pozyskanie pewnej grupy wyborców. Tymczasem sam odebrałem telefon od jednego z Czytelników - jak podkreślał - obywatela Polski i USA. Nie przebierał w słowach, nazywając Clintonową "wstrętną babą" między innymi i każąc jej zająć się sprawami Nowego Jorku. Jako obywatel polski domagał się natomiast od gazety opublikowania petycji, którą każdy (trzeba podkreślić to słowo), mógłby wyciąć i wysłać do pani senator ze stanowiskiem podobnym do tegoż Czytelnika. Kiedy zwróciłem uwagę, że jako obywatel amerykański może i osobiście też napisać swoje uwagi do swojej - z racji zamieszkania - senatorki. Tutaj już zapał trochę opadł. O świętym prawie do własności Czytelnik też pewnie zapomniał. Tak to jest czasem z pojmowaniem obywatelstwa i wynikającym z niego praw i przywilejów.

Thursday, May 10, 2007

zagraniczni korespondenci w NY

Wziąłem udział w organizowanej przez jedną z miejskich komórek wycieczce po mieście, podczas której pokazywano miejsca, które "zagrały" w filmach. Celem była promocja produkcji filmowej w Nowym Jorku. Byłem bardzo zdziwiony, jak wielu z zagranicznych dziennikarzy niewiele wie o Nowym Jorku. To dotyczyło zwłaszcza Azjatów oraz 3-osobowej ekipy telewizji Al-Arabiya. Rozumiem, że ktoś może być tu "świeżakiem", ale niektórzy z nich są tu z rok czasu. Tymczasem nie bardzo mieli pojęcie, jak dostać się do domu metrem z miejsca innego niż robią to rutynowo co dzień po skończonej pracy. A kiedy urzędniczka mówiła o miejskiej infolinii 311, kręcili ze zdumienia głowami. Nie jestem korespondentem, ale wydawało mi się, że jak ktoś tu mieszka i pisze o tym mieście powinien to wiedzieć. Pominę już fakt, że angielski co najmniej dwóch osób był bardzo łamany... Ciekawe kryteria kwalifikacji korespondentów zagranicznych.

Tuesday, May 8, 2007

Busha wpadka za wpadką


Swoją przemowę Bush zaczął od słów, że królowa bardzo dobrze zna Stany Zjednoczone. - Przecież jadała kolacje z dziesięcioma prezydentami USA. Uczestniczyła w obchodach rocznicowych w tysiąc siedemset..., eee tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym - powiedział prezydent.

Pomyłka Busha wzbudziła wśród kilkutysięcznej publiczności ogólną wesołość. Tylko królowa pozostała nieporuszona i łypała na prezydenta spod kapelusza - pisze Telegraph.co.uk. Wtedy Bush popatrzył na nią, odwrócił się do tłumu i stwierdził: ''Spojrzała na mnie dokładnie tak, jak matka patrzy na dziecko".

Przeczytaj szczegóły w Star Telegram.

Wpis z forum na "Wyborczej":
PS. Czasami odnoszę wrażenie, że Amerykanie i Polacy wybrali sobie takich
durniów na prezydentów, by mieć ubaw na kilka lat. Szkoda tylko, że kretynizm
mężów stanu jest tak kosztowny.

Wednesday, May 2, 2007

Euro2012 - euforia i rozpacz


Najpierw była niemal ekstatyczna radość. Teraz przychodzi czas na refleksję. Dla Wrocławia - jak i dla pozostałych polskich miast - organizacja mistrzostw Europy w piłce nożnej jest szansą, której nie można zaprzepaścić. Jednak dobrze wiem, jak wygląda Wrocław. To miasto stale rozkopane, pełne objazdów i robót drogowych. Kilka tygodni temu nowo otwarte centrum handlowe (zwane galerią) na pl. Grunwaldzkim należało po kilku godzinach zamknąć, ponieważ zrobiły się korki dokumentnie paraliżujące ten newralgiczny komunikacyjnie fragment miasta.
Jak wygląda dojazd na lotniko w Strachowicach wie każdy, który z tegoż korzystał. Jest położone tuż przy autostradzie, ale nie ma don niego bezpośredniego z tejże autostrady dojazdu. Trzeba się przebijać przez miasto. Już wiadomo, że wszystkie z lotnisk miast-gospodarzy Euro nie zdążą rozbudować portów lotniczych o nowe terminale - wymyślono więc prowizoryczne rozwiązanie - postawienie jakichś tymczasowych budynków. Z planu budowy 650 km autostrad rocznie już wiadomo, że w tym roku wybudowanych zostanie kilometrów 7 (słownie: siedem). Trzeba czym prędzej zmienić przepisy, które pozwoliłyby na budowanie autostrad. Ułomne prawo przetargowe każą czekać na wynik odwołania od decyzji dotyczących przetargu, a budowa stoi.
Politycy-decydenci nie tracą dobrego humoru - powstał komitet organizacyjny z premierem na czele i połową rządu i na razie tyle. Tymczasem każdy mijający dzień to dzień stracony. Tu się trzeba ostro zabrać do roboty. Według niektórych analityków ekonomicznych, z typową polską organizacją możemy te mistrzostwa zorganizować tylko w ten sposób, żeby minimalizować stopień kompromitacji. Oby było inaczej...

Tuesday, May 1, 2007

ignorancja i niedbalstwo

Nie pierwszy raz zdarza mi się natrafić w polskiej prasie na dziwolągi słowne związane z nazwami obcojęzycznymi. Z racji swojego zawodu najczęściej natrafiam na tego typu "kwiatki" w serwisie Polskiej Agencji Prasowej, a za ich pośrednictwem oryginały wiadomości - nierzadko bez korekty - trafiają na portale internetowe, np. Gazeta.pl. Ostatnio przeczytałem w "Polityce", że ktoś tam urodził się i wychował na "amerykańskim Long Island". Co to ma w ogóle znaczyć? Tomasz Zalewski z PAP pomylił nazwisko znanego w Nowym Jorku właściciela nieruchomości i zamiast Larry Silverstein napisał Silberstein. Ale właściwie who cares? Przeszło przzez korektę, bo właściwie dlaczego miałoby nie przejść. Przecież korektorka nie musi znać "zagranicznych" nazwisk. Swojego czasu poirytowany takimi błędami napisałem e-mail do "Polityki". To był numer, w którym znalazłem 3 takie "michałki". Odpowiedź dostałem miłą, że zwrócą na to uwagę.
Albo w "Dzienniku" - nie odróżniają Waszyngtonu od stanu Waszyngton, pisząc o miejscowości Tacoma pod Waszyngtonem :) Długo nie zapomne też, jak polska dziennikarka Reutersa pomyliła w angielskojęzycznej depeszy powstanie warszawskie z powstaniem w getcie. Ale to już inna para kaloszy. Według mnie puszczanie takich bąków to jest po prostu ignorancja dla czytelnika i kompromitacja dla gazety. To tak jakby ludzie w Polsce w znajmości świata i języka angielskiego zatrzymali się na "Senkju". Ale co zrobić, kiedy dziś każdy może być dziennikarzem...

Friday, April 27, 2007

Nie rozumiem Geremka


Z zasadami lustracji można się nie zgadzać, jednak ustawę uchwalił demokratycznie wybrany przez wszystkich Polaków Sejm, podpisał prezydent, a więc jest ona obowiązujących wszystkim prawem.

Prof. Bronisław Geremek zdecydował się na nieskładanie oświadczenia lustracyjnego. Według niego przepisy lustracyjne naruszają zasady moralne i mają na celu poniżenie ludzi niejednokrotnie ogromnie zasłużonych dla Polski. Jego argumentem jest też fakt złożenia już oświadczenia przed 3 laty, kiedy wybierano go do Parlamentu Europejskiego.
Obowiązująca obecnie nowa ustawa lustracyjna nie jest pozbawiona wad, ale jest prawem, które przeszło całą ścieżkę legislacyjną, od sejmowej komisji poprzez Sejm i Senat. Na każdym z tych etapów był czas na zabranie głosu i wyrażenie sprzeciwu. Nie rozumiem, jak osoba tak zasłużona dla polskiej demokracji otwarcie deklaruje pogardę dla mechanizmów tejże demokracji i ustanowionego przez nie prawa, gdy weszło już ono w życie.
Jestem w stanie zrozumieć, że prof. Geremek chciał zwrócić uwagę na niesprawiedliwe zapisy w prawie lustracyjnym, ale wiem też, że mógł to uczynić zwołując na przykład konferencję prasową, zwracając uwagę na ułomność tychże przepisów, ale - ostatecznie - ostentacyjnie podpisując oświadczenie lustracyjne.
Zdecydował się zrobić inaczej, świadom konsekwencji swojego wyboru, czyli utraty mandatu. Przy okazji zaangażował w swoją obronę kolegów z europarlamentu, którzy - obawiam się - niewiele z idei lustracji rozumieją. Decyzję tę szanuję, choć nie rozumiem, dlaczego postąpił akurat tak.
Marcin Poznań

Monday, April 2, 2007

LOT wyprowadza się z Manhattanu


Polskie Linie Lotnicze LOT likwidują swoje biuro na 5 Ave. i przeprowadzają się na Queens. Od kwietnia będą zajmować jedno z biur w biurowcu przy Queens Blvd. na Forest Hills. Na zdjęciu: 500 5 Ave. - w tym wysokim budynku (na drugim planie) przy Bryant Parku za biblioteką miał do niedawna swoje biuro LOT.
Photo by Marcin Poznań

Wednesday, March 28, 2007

Odzyskaj, co zgubiłeś w metrze


Eller Quinn pokazuje szufladę pełną portfeli znalezionych w październiku 2006 (Photos by M.Poznan)

Jeśli zgubiłeś coś w nowojorskim metrze czy w jednym z autobusów, nie znaczy to wcale, że przepadło to bezpowrotnie.

Przy jednym z korytarzy Penn Station biegnących pod peronami pociągów metra A, C i E przy 8 Alei i 34 Ulicy znajduje się Biuro Rzeczy Znalezionych NYC Transit. Trafiają tam zguby, które znaleziono w wagonach metra podczas ich sprzątania, w autobusach oraz przez robotników pracujących na torach. Znalezione przypadkowo cudze rzeczy przynoszą tutaj także sami pasażerowie. Najczęściej jednak oddają oni znalezione przedmioty do kiosków na stacjach, skąd za pośrednictwem pracowników MTA trafiają do magazynu zgub.

NIE DZIWI NIC

"Niedawno mieliśmy przypadek rodzica, który napisał do nas list z pytaniem, czy nie znaleźliśmy plecaka pociechy, w której znajdowała się... złota rybka" - mówi Eulette Stewart-Graham, nadzorująca stację metra przy Penn Station i magazyn rzeczy znalezionych. Rybki nie odnaleziono, nigdy też tu nie trafiła.
W biurze Lost & Found pracują cztery osób, a każdego tygodnia przez ich ręce przechodzi kilkadziesiąt przedmiotów. Torebki, parasolki, portfele, książki, płyty cd, okulary, etui, klucze, a w zimie rękawiczki i czapki. Są odpowiednio opisywane, katalogowane - tzn. gdzie i kiedy zostały znalezione - i trafiają na magazynowe regały. Tam oczekują na właścicieli przez pół roku. Jeśli po upływie tego czasu nikt się po nie nie zgłosi, zguby trafiają na aukcję. Dochód przeznaczany jest do budżetu MTA. Część przedmiotów, jak np. okulary czy Biblie przekazywane są na cele dobroczynne.
Biuro przyjęło zasadę, że znalazca może zatrzymać znaleziony przedmiot, pod warunkiem że przez pół roku nikt - czyli najprawdopodobniej właściciel - go nie odbierze. Znalazca zguby musi się jednak zmieścić w terminie 15 dni od tego półrocznego okresu, jeśli chce zachować sobie ją na zawsze. W przeciwnym razie przedmiot wraz z innymi oddawany jest również na aukcję.

ROZTARGNIENI TURYŚCI

Częstymi "gośćmi" są tu pełne plecaki i inne bagaże. To one zapełniają najwięcej regałów. Nawet dość pokaźne walizki - po przytroczonych metkach widać, że trafiły tu niemal prosto z lotniska. Rzeczy gubią często turyści, którzy nigdy już ich nie odbiorą. Czekają jednak cierpliwie przez sześć miesięcy na właścicieli, stopniowo zapełniając regały oznaczone kolejnymi miesiącami i ich dekadami.
Kilka lat temu zdarzyło się, że ktoś przyniósł protezę nogi. Dziś w kąciku osobliwych znalezisk są już trzy. Innymi "białymi krukami" są bongosy, skrzypce, wieże stereo, monitor komputerowy, saksofon, wózek inwalidzki, kula do kręgli, a także przenośny zestaw do produkcji sztucznej szczęki. Pracowników biura już nic nie dziwi. Na zgubione fragmenty bielizny - często dopiero co kupionej, choć różnie z tym bywa - założono już osobne pudło. W okresie świąteczno-noworocznym roztargnieni pasażerowie zostawiają na siedziskach albo na podłodze metra i autobusów zapakowane prezenty. Wciąż rosnącą kolekcję stanowią laski. Nierzadko w biurze kończy sprzęt sportowy - w tym rowery (jest na nie nawet specjalne pomieszczenie) i narty. Bardziej wartościowe przedmioty - biżuteria, ipody, kamery - trafiają do sejfu.
Tylko w roku 2005 do biura trafiło ok. 8 tysięcy przedmiotów. Liczba przedmiotów znalezionych w ubiegłym roku jeszcze nie jest określona, ponieważ rzeczy te są wciąż katalogowane, ale będzie ich ok. 11 tysięcy. Około połowa z nich trafia z powrotem do właścicieli.

SZCZĘŚLIWI ZNALAZCY

"Wiele przedmiotów dość szybko trafia do właścicieli, bo łatwo ich zlokalizować po danych osobowych w zgubionym portfelu, albo numerach w zgubionym telefonie komórkowym" - mówi Stewart-Graham. Osoba taka dostaje zawiadomienie z MTA o odnalezieniu zguby. W innym razie - jeśli od razu nie uda się ustalić właściciela - przedmiot zostaje opisany i trafia na odpowiednią półkę. W magazynie są więc inne regały dla tych przedmiotów, których właścicieli dało się ustalić i zostali oni zawiadomieni o zgubie, a inne dla tych o niewiadomym pochodzeniu. I jedne i drugie muszą leżakować tu do 6 miesięcy.
Pracownicy biura mają pełne ręce roboty. W ciągu kilkunastu minut mojego pobytu w biurze przy okienku zdążyła ustawić się kolejka kilku osób, a telefony nie przestawały dzwonić. Jednej z kobiet udało się właśnie odzyskać swoją torebkę, w której miała dokumenty związane z pracą. Była w siódmym niebie. "Myślałam, że to już przepadło na dobre. Powinniście wymyślić jakiś sposób, by tacy jak ja mogli podziękować znalazcom" - mówi.
Aby zgłosić zgubę, trzeba wypełnić formularz z jej dokładnym opisem. By uniknąć sytuacji, w których przedmiot zwracany jest niewłaściwej osobie, pyta się klienta np. o cechy szczególne ipoda, kilka numerów zapisanych w komórce itd. Zdarzały się bowiem przypadki - na szczęście udaremnione - prób wymuszenia co bardziej wartościowych sprzętów z biura.
W wielu wagonach nowojorskiego metra zawisły już jakiś czas temu plakaty informujące o tym, że zgubione nie musi oznaczać stracone na zawsze. Oprócz rysunkowych impresji rzeczy zgubionych w środkach miejskiego transportu są tam również numery kontaktowe do biura zgubionych i odnalezionych "skarbów".
Marcin Poznań

MTA LOST ITEMS UNIT
Podziemia stacji metra Penn Station. Czynne od poniedziałku do piątku od 8 do 12, w czwartki od 11 do 18.30. Telefon: 212-424-4501 i 212-424-4343.

Monday, March 26, 2007

Brzezinski w Washington Post

"Washington Post" opublikował bardzo ciekawy esej Zbigniewa Brzezinskiego, o tym jak strach przed terrorystami zawładnął Ameryką.
Możesz go przeczytać na moim blogu tutaj albo na oryginalnej stronie WP.

Pierwszy Starbucks na Greenpoincie



Photo by Marcin Poznań

To już pewne. U skrzyżowania Manhattan Ave. i Greenpoint Ave. w miejscu, gdzie kiedyś był Burger King, a dawniej działał teatr, stanie pierwszy w polskiej dzielnicy punkt Starbucksa. Szybciej niż na Williamsburgu...
To kolejny znak, że polska dzielnica zmienia się nie do poznania. To proces zauważalny od ogloszenia słynnego rezoningu nabrzeża East River i rozpoczęcia budowy luksusowych kondominiów na Greenpoincie. Że o nowych kawiarniach w okolicy i nowych filiach banków nie wspomnę.
Oto linki do nowojorskich forów o Starbucksie na Greenpoincie:
Curbed
Chowhound

Wednesday, March 21, 2007

Kolorowa Tolerancja

W Łodzi po raz ósmy ruszyła akcja "Kolorowa Tolerancja". W jej ramach prezydent Łodzi, Jerzy Kropiwnicki wziął udział w środę w akcji zamalowywania napisów na murach w centrum miasta.

"Pomimo tego, że cały czas obraźliwe napisy pojawiają się na murach, powinniśmy kontynuować "Kolorową Tolerancję" - powiedział Kropiwnicki. Obok niego w akcji uczestniczyli: wiceprezydent Włodzimierz Tomaszewski, uczniowie łódzkich szkół, nauczyciele oraz dziennikarze.

"Wierzę, że świadomość społeczna będzie się wciąż budziła i rozwijała. To jest przecież niszczenie czyjejś własności. Takie napisy obrażają nie tylko tych którzy są w ten sposób piętnowani, ale także uwłaczają godności naszego miasta. Myślę, ze stopniowo dojdziemy do tego, że nie będzie społecznego przyzwolenia na malowanie na murach kamienic, niszczenie cudzej własności. Kiedy widzę takie obraźliwe napisy czuję wielki smutek, bo to nie odzwierciedla nastrojów jakie w mieście panują" - powiedział w rozmowie z PAP Kropiwnicki.

Według prezydenta, napisy antysemickie są "podchwytywane przez osoby, które Łodzi nie lubią". "One nie ranią już tak bardzo naszych gości z Izraela, od chwili kiedy zobaczyli prawdziwą duszę łodzian, ale czynią nam, mieszkańcom i miastu źle. Powstają sztuki teatralne dla których tłem są napisy znajdujące się na murach łódzkich kamienic" - mówił Kropiwnicki.

Nauczyciele, którzy przyprowadzili swoich uczniów, by zamalowywać napisy w centrum Łodzi, także uważają, że "Kolorowa Tolerancja" w mieście powinna być kontynuowana. "To jest naprawdę wspaniała akcja. Dzieciaki bardzo chętnie w niej uczestniczą" - powiedziała PAP Małgorzata Wildner ze Szkoły Podstawowej nr 110 w Łodzi.

"Kolorową Tolerancję" zainicjowali w 2000 r. dziennikarze i lokalni politycy. W ramach tej akcji w ub. czwartek odbyła się debata poświęcona dialogowi polsko-żydowskiemu, w której uczestniczyli m.in. prof. Władysław Bartoszewski, uczniowie z kilkunastu łódzkich szkół i grupa młodzieży z Izraela. Akcja zamalowywania napisów odbywa się tradycyjnie 21 marca, w pierwszym dniu wiosny.
(PAP)

Thursday, March 15, 2007

wojna na słowa

Na angielskiej wersji tego blogu znajdują się listy, jakie w związku ze spektaklem wymienili ze sobą - przedstawiciel Ambasady RP w USA i szef Nowojorskiego Teatru Żydowskiego
nypolack.blogspot.com
Niestety odpowiedź na list rzecznika ambasady teatr wykorzystuje w swoim przedstawieniu. To manipulacja pod tym względem, że widz nie zna oryginalnego listu z ambasady. W ten sposób teatr może wmawiać widzom, co tylko chce, że "ambasada RP oskarża teatr o rasizm", choć w liście z ambasady zostało to napisane w zupełnie inny sposób, albo że ambasada oskarżała artystów z teatru o spreparowanie antysemickiego graffiti w Łodzi, choć w liście ambasady nie ma na ten temat słowa. Ale oczywiście to list szefa teatru "poszedł w świat". Tekst na jego podstawie opublikował "New York Post" (kliknij tutaj). Na szczęście w rubryce plotkarsko-rozrywkowej i chyba tylko z tego względu, że kiedyś z teatrem związana była córka Howarda Sterna (stąd zdjęcie radiowca ilustrujące tekst).
Naczelny Rabin Polski Michael Schudrich podczas debaty o stosunkach polsko-żydowskich w Łodzi (15 marca 2007) stwierdził, że relacje są coraz lepsze, ale wciąż jest wiele do zrobienia. Wraz z Władysławem Bartoszewskim skomentował też spektakl - obaj w wystawieniu sztuki nie widzą nic złego.
Źrodło: PAP

I słusznie.

Ostatni Żyd w Europie, czyli reanimacja stereotypów


Jak dyskutować z kimś, kto szukając w Polsce antysemityzmu, widzi tylko to, co chce zobaczyć?

Zadałem sobie to pytanie po obejrzeniu sztuki "Ostatni Żyd w Europie" Tuvii Tenenboma wystawionej przez Jewish Theater of New York w małej salce teatralnej na Upper West Side na Manhattanie. Ma ona według jej autora obnażać prymitywny antysemityzm, z którym Tenenbom spotkał się podczas podróży do Polski.
Maria, córka rzeźniczki we współczesnej Łodzi, ma poślubić Józefa, który z kolei ukrywa swoje żydowskie pochodzenie. Kiedy w finale okazuje się, że Józef jest synem najprawdziwszego niemieckiego nazisty, z miejsca staje się zagorzałym antysemitą. Maria z kolei woli wyjść za potomka Josefa Mengele niż za Żyda. Wiadomość, że sama jest Żydówką, jest dla Marii osobistą tragedią, która wpędza dziewczynę w prostytucję.
Przedstawienie otwierają zdjęcia graffiti o antysemickiej treści na murach łódzkich domów. "Jebać Żydzew" (przetłumaczone jako "Fuck Jews") i gwiazdy Dawida wpisane w skrót nazwy łódzkiego robotniczego towarzystwa sportowego - RTS Widzew Łódź. Napisy te, z którymi nieustannie walczą władze Łodzi, regularnie organizując wraz z młodzieżą akcje ich zamalowywania, choć w sposób oczywisty prymitywnie antysemickie w swojej treści, są elementem szerszego zjawiska - wojny na słowa zwaśnionych pseudokibiców dwóch łódzkich klubów.
Sztukę reklamuje plakat, na którym widnieją figurki żydowskiej pary z modeliny taszczące pod pachami po groszu naturalnej wielkości. Nie wiadomo jednak, czy jest to część jakiejś szerszej ekspozycji (może to też była jakaś forma artystycznej prowokacji ze strony łódzkich twórców?). Grunt, że figurki "małych Żydów z pieniędzmi" wpisują się w odpowiedni klimat. W ulotce na temat spektaklu zamieszczono antysemicki cytat eurodeputowanego Macieja Giertycha z jego wydanej w lutym książki, opatrzonej logiem Parlamentu Europejskiego.
W broszurce Tuvia Tenenbom opisuje też swoje wrażenia z podróży do Łodzi, gdzie - jego zdaniem - antysemickie graffiti jest wszechobecne, a uchowani przy życiu Żydzi żyją w ukryciu. W Lublinie spotkał mężczyznę opętanego wizją "wszechobecnego żydostwa", przez które biedak nie może spać. W podłódzkiej wsi Radzyń Tenenbom - którego przodkowie zostali pośmiertnie ochrzczeni przez mormonów - jak sam przyznaje, odszukał miejsce pochówku swoich dziadków. Dziś stoi tam dom, a w sadzie rosną jabłonie. Według szefa teatru kobieta o imieniu Basia chwaliła sobie, że jabłka tak dobrze obrodziły na nawozie z Żydów, a kiedy jej córka odkryła kość ręki wystającej z ziemi,matka rzekomo wcisnęła szczątki z powrotem do gleby i zaorała poletko. Zdjęcie pani Basi i jej nastoletniej córki zdobi broszurkę teatru. Ciekawe, czy obie kobiety wiedzą, że przyszło im wystąpić w Nowym Jorku jako przykład prymitywnego polskiego antysemityzmu. Przez takie słowa, zamieszczone również na stronie internetowej teatru, Polska jawi się jako kraj superantysemicki, choć to we Francji podpalają dziś synagogi i niszczą żydowskie cmentarze, a siedziba Centralnej Rady Żydów w Berlinie regularnie bombardowana jest listami z wąglikiem i anonimami z groźbami karalnymi. Z drugiej strony to prawda, że w Polsce jest wciąż dużo do napraawienia, a taki spektakl - choć być może zawierający przesadne treści - może skłonić do tej naprawy. Szkoda, że przy takiej oprawie przekaz przedstawienia schodzi na dalszy plan. Dlatego też niniejszy głos opisuje bardziej otoczkę przedstawienia, niż samą tragikomedię.
Ostatecznie należy pamiętać, że "Ostatni Żyd w Europie" to tylko sztuka, a sztuka lubi prowokować i skłaniać do dyskusji. W końcu jest adresowana do ludzi światłych i świadomych faktów historycznych. Gorzej, jeśli osobom, dla których określenie "polskie obozy śmierci" jest czymś zupełnie naturalnym, obrazki pokazane przez Tenenboma staną się prawdą objawioną.
Strona internetowa teatru: www.jewishtheater.org