Wednesday, May 28, 2008

Pocałuj Polkę

Za kilka tygodni zakończy się remont jej pracowni graficznej w East Village na Manhattanie. Nareszcie właścicielka firmy "Kiss Me I'm Polish" będzie mogła ją urządzić po swojemu.


Mieszczące się w przerobionym sklepiku studio Agnieszki Gasparskiej ma tutaj swoją siedzibę już od trzech lat, więc w końcu przyszedł czas na renowację. Na okres remontu "squattuje" - jak sama to określa - w biurze znajomych, z którymi sąsiaduje drzwi w drzwi.
Agnieszka jest projektantem graficznym, warszawianką z Ursynowa. Do Nowego Jorku przeprowadziła się w wieku 11 lat, skończyła szkołę na Queensie. Dziś mieszka na Brooklynie. "Bardzo lubiłam zajęcia plastyczne, ale jeszcze wtedy nie myślałam, że czymś takim będę zarabiać na życie" - wspomina. Poza plastyką miała też dryg do nauk ścisłych. Pojawił się więc pomysł zostania architektem. "Ojciec żartował, że jeden architekt w rodzinie wystarczy, więc..." - śmieje się Agnieszka. Dostała się na Cooper Union School of Art. "To niesamowite środowisko, ludzie jak z innego świata, odmiana dla rzeczywistości, którą znałam z publicznej szkoły na Queensie" - mówi.
Podczas studiów wrócił pociąg do przedmiotów ścisłych. Rozwiązaniem okazało się połączenie plastyki i informatyki. "Zawsze fascynowało mnie obserwowanie, jak pomysł czy jakiś projekt graficzny przeistacza się w faktyczne zastosowanie, jak wizualnie rozwiązać jakiś problem. Pomyślałam, że coś takiego mogłabym robić" - tłumaczy. Jeszcze podczas studiów zaprojektowała logo dla sieci szpitali, w skład której wchodzi Bellevue Hospital. Projekt obejmował zastosowanie też nowego znaczka na teczkach, szpitalnych dokumentach, lekarskich fartuchach i wizytówkach. "To było w ramach zajęć" - przyznaje.

Po studiach została zatrudniona w nowojorskiej firmie Funny Garbage, która specjalizuje się w projektowaniu rozmaitych rozwiązań interaktywnych - stron internetowych, tzw. kiosków z prezentacjami multimedialnymi, animacji komputerowych. To w tej firmie Agnieszka zaprojektowała trzy kioski poświęcone historii kosmosu dla planetarium Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. Przez ekrany dotykowe gość muzeum może poznać kształtowanie się wszechświata. Z zepołem Funny Garbage zaprojektowała również rozwiązania strony graficznej dla serwisu ekonomicznego Bloomberg. "To było ciekawe wyzwanie, bo co można zrobić ze stroną, na której właściwie nie ma nic tylko cyfry i wykresy. Ale przez proste inteligentne kompozycje, udało nam sie dodać coś do prezentacjii tych wykresów" - opowiada.

Po 5 latach pracy dla Funny Garbage stwierdziła, czas poszukać innych możliwości rozwoju kreatywności. Coraz bardziej dojrzewała do myśli, że najlepiej będzie, jeśli sama sobie zostanie szefem. Jej nowym miejscem pracy najpierw stał się dom, ale wkrótce doszła do wniosku, że to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę. "Kiedy klienci cały czas dzwonią, to dom przestaje być twoim domem, brakuje miejsca na odpoczynek i relaks" - mówi. Wkrótce pojawiła się możliwość przeniesienia się do własnej pracowni. Już pod własnym szyldem zaprojektowała m.in. stronę i album o jazzie dla nauczycieli muzyki z wykorzystaniem materiałów od Jazz at Lincoln Center. Do ostatnich przedsięwzięć Agnieszki należy kilkukrotne przeprojektowanie strony przewodnika po modzie niezależnej Refinery 29 i stworzenie strony na stulecie kulturalnego przedstawicielstwa Japonii w Nowym Jorku.



Dla National Recording Academy i Grammy przez 9 miesięcy przygotowywała "style guide". Co to jest style guide? - pytam jako dziennikarz ignorant. "To zestawienie elementów graficznych w różnych stylach, które później można na różne sposoby wykorzystać" - tłumaczy Agnieszka i pokazuje mi pokaźny katalog. "Tak naprawdę Grammy miało do dyspozycji tylko znany znaczek gramofonu. Moim zadaniem było zaprojektowanie rozwiązań graficznych nie tylko z wykorzystaniem tego gramofonu, ale z czymś jeszcze. Co to mogłoby być? - to było zadanie" - opowiada. Na kolejnych stronach style-booka są więc rozmaite wariacje na temat muzyki i gramofonów, nut i pięciolini. Od ponad roku, te wzory są wykorzystywane na rozmaitych produktach - od ubrań i akcesoriów, do najróżniejszych materiałów promocyjnych. Niektóre elementy były nawet inspiracją dla producentów zeszłorocznej gali Grammy Awards. "Sprzedaż produktów Grammy Brand, pomaga Akademii finansować ich fundację non-profit" - dodaje Agnieszka.

Projekty Agnieszki można zobaczyć na jej stronie internetowej - www.kissmeimpolish.com. "Niektóre z nich są już dość stare, niektóre rozwiązania graficzne zostały już zamienione na jakieś nowsze innego autorstwa, tak stało się np. ze stroną Bloomberga, która zdążyła się od tamtego czasu kilkakrotnie zmienić" - tłumaczy Agnieszka i przyznaje, że brakuje jej czasu na zaktualizowanie i przeprojektowanie własnej strony. "Tak to jest, że szewc bez butów chodzi..." - śmieje się.
Rozmowę przerywa nam pukanie do drzwi. To listonosz z twarzą schowaną za ogromnym pudłem - przesyłką dla Agnieszki. "Zobacz jaki zabawny zbieg okoliczności. Rozmawiamy o remoncie, a tutaj akurat przyszły zegary, którymi udekoruję pracownię" - mówi z zachwytem w głosie. To trzy tradycyjne okrągłe, zegary z białą tarczą i czarnymi cyframi i wskazówkami. Można powiedzieć surowe czasomierze jak w szkole albo na urzędowym korytarzu. "Właśnie o takie mi chodziło" - cieszy się Agnieszka, która znalazła je na ebayu. "Jeden ustawię na czas polski, drugi na nowojorski, a trzeci na czas Los Angeles. Dlaczego akurat LA? "Aktualnie pracuję nad projektowaniem strony internetowej dla firmy 'Good' - kreatorem pisma pod tą sama nazwą. Główna siedziba firmy jest w Kalifornii, więc ostatnio latam tam średnio raz w miesiącu. A poza tym kocham Kalifornię" - opowiada.

Kilkakrotnie proszona i pytana, nie potrafi wskazać jednego projektu, nad którym praca przyniosła jej szczególną radość. Widać, że jest bardzo zadowolona z tego, co robi, praca sprawia jej satysfakcję, a urządzanie firmy to dla niej ogromna przyjemność. Oprócz projektowania na zlecenia swoje pomysły graficzne przenosi też np. na koszulki albo torby. "Pamiętam jak dwa lata temu w Zakopanem wpadł mi w oko pewien płot. Miał tak niezwykły kształt, że zapamiętałam ten wzór i szukam możliwości jego wykorzystania" - wspomina. W domu ma całe pudła i stosy "wydzierek" z gazet, zdjęć, fragmentów wzorów, opakowań, które jej się kiedyś spodobały i które zachowała do wykorzystania na przyszłość.
Jak walczy o zlecenia? "Najlepszą reklamą jest dobrze zrobiony projekt. W tej branży, tak jak w wielu innych, twoja profesjonalna reputacja buduje się projekt po projekcie. Często jest tak, że nowe zlecenie pojawia się przez polecenie kogoś, z kim kiedyś pracowałam, albo przez to że nowy klient natknął się na którąś z moich dawniejszych prac" - odpowiada. Tak było też m.in. z zaprojektowaniem szaty graficznej na rozkładówkę polskiego pisma "Exklusiv", na której przedstawiono modne gadżety. "To oni jakoś mnie znaleźli i zgłosili się do mnie z propozycją współpracy" - mówi projektantka. W tym samym numerze poświęcili jej krótki tekst ze zdjęciami zaprojektowanych przez nią kolorowych toreb. "Nigdy nie wiadomo, w czyje ręce trafi twoja praca i czy nie doprowadzi cię do kolejnego ciekawego projektu. A poza tym, każda osoba, z którą pracujesz, jest twoim atutem. Jeżeli masz pozytywne stosunki z ludźmi, to drzwi się łatwiej otwierają" - wyjaśnia.
Marcin Poznań

Wednesday, May 14, 2008

Legendy sportu pod jednym dachem


Właśnie otwarto dla publiczności pierwsze i jedyne w USA muzeum, które dokumentuje dokonania amerykańskich sportowców.

Jest muzeum baseballa w Cooperstown, muzeum piłki nożnej w Oneonta, muzeum koszykówki w Springfield w Massachusetts, ale dopiero teraz swoje podwoje otworzyła placówka rozrywkowo-edukacyjna, która w jednym miejscu, pod jednym dachem gromadzi historię wszystkich dyscyplin sportu, w którym Amerykanie odnosili i odnoszą sukcesy. Jego "ojcem" jest prywatny przedsiębiorca Philip Schwalb, który zabiegał o stworzenie Sports Museum of America (SmA) w Nowym Jorku. Od 2001 r., kiedy po raz pierwszy pojawił się pomysł muzeum, wsparcie zadeklarowały wspomniane wcześniej kolejne "galerie sław" innych dyscyplin sportowych w USA, organizacje sportowe i instytucje związane ze sportem, a także fundacje i prywatni ofiarodawcy.
Muzeum mieści się na samym dole Broadwayu - blisko Bowling Green i Battery Park. Lepszego miejsca niż "Kanion Bohaterów" Schwalb nie mógł sobie wymarzyć - to przecież stąd ruszały parady ku czci sportowców - od heroicznego przejazdu mistrza olimpijskiego lekkoatlety Jesse Owensa po powrocie z igrzysk w Berlinie w 1936 r. do ostatniej celebracji futbolowej drużyny New York Giants, zdobywców Super Bowl.

Zobacz zdjęcia z muzeum TUTAJ

RAMIĘ W RAMIĘ Z GWIAZDAMI

"Nowy Dziennik" miał przyjemność zwiedzenia muzeum, zanim zostało ono otwarte dla publiczności. Mało tego, miał możliwość pierwszego zwiedzania razem z takimi gwiazdami amerykańskiego sportu jak wielki lekkoatleta Carl Lewis, Jim Craig - bramkarz hokejowej reprezentacji olimpijskiej, która na igrzyskach 1980 r. powstrzymała kadrę ZSRR, a także tenisistki Martina Navratilova oraz Billie Jean King, dzięki której w muzeum powstała sala poświęcona kobiecym legendom sportu.
Wcześniej odbyło się uroczyste otwarcie z udziałem burmistrza Michaela Bloomberga, a także innych zaproszonych sportowych sław, m.in. aktualnego mistrza NFL, quarterbacka NY Giants Eli Manninga, byli koszykarze NY Knicks John Starks i Allan Houston, panczenistka Bonnie Blair, rajdowiec Mario Andretti, bramkarz, były reprezentant USA w piłce nożnej Tony Meola, legenda amerykańskiej koszykówki Walt Frazier, weteran dziennikarstwa sportowego Bud Collins i legendarny hokeista NY Rangers Rod Gilbert.
Orkiestry dęte grały motywy muzyczne kojarzone ze sportem, np. "Final Countdown", "Jump" i "Take Me Out To The Ball Game", czirliderki prezentowały swoje akrobatyczne umiejętności, a wszystkim zgromadzonym machały wesoło z piętrowego autobusu maskotki wszystkich nowojorskich klubów sportowych. Nawet stojącemu nieopodal szarżującemu bykowi, posągowi z brązu symbolizującego Wall Street, założono koszulkę z logiem muzeum. Po kilku przemówieniach Billie Jean King posłała kilka piłek tenisowych, odbijając je rakietą w stronę publiczności i zaprosiła do zwiedzania muzeum.

ZOSTAŃ BRAMKARZEM ALBO RAJDOWCEM

Od razu widać, że będą się tu dobrze bawić nie tylko dzieci, ale i ich rodzice. Są tu setki ekranów dotykowych z ciekawostkami na temat sportu, monitory wyświetlają filmy dokumentalne o sportowcach, a w gablotkach umieszczono sportowe "relikwie" – koszulki, medale, piłki i puchary. Jest tu samochód wyścigowy, którym Jimmie Johnson pojechał po najwyższe trofeum wyścigów NASCAR w 2006 r., złota rękawica bokserska z autografami Muhammada Ali i Joe Fraziera z ich drugiego pojedynku w Madison Square Garden w 1974 r., czy np. koszulka Michaela Jordana, w której jako reprezentant USA i członek "Dream Teamu" sięgnął po złoto w Barcelonie.
Dzięki interaktywnym zabawom można wcielić się bramkarza hokejowego - wystarczy włożyć twarz w wirtualną maskę, by zmierzyć się z presją, jaką bramkarz musi znosić, kiedy jego bramka bombardowana jest krążkami. W sali poświęconej wyścigom samochodowym można poczuć się jak prawdziwy kierowca. Wystarczy zapiąć pasy i ... już jesteśmy na torze wyścigowym, pośród hałasu silników i prób wyprzedzania przez rywali. Swoich sił spróbować można jako pracownik rajdowego pitstopu, by jak najszybciej zmienić koło. W sali poświęconej baseballowi wziąć do ręki można kije baseballowe gwiazdorów tej dyscypliny. Jak to jest unosić kij, którym piłkę odbijał A-Rod z Yankees? W multimedialnych galeriach można w jednej chwili znaleźć się na parkiecie wśród koszykarzy, albo zabawić się w komentatora sportowego. Jest osobna galeria poświęcona futbolowi amerykańskiemu, nie zapomniano też o piłce nożnej. Zwiedzającym towarzyszą dobiegające z głośników okrzyki wydawane przez kibiców, a dzięki projektorowi posadzka zamienia się w basen z pływakami albo murawę z toczącą się po niej piłką.

GOGLE PHELPSA, MEDAL OWENSA

Dla dzieci jedną z ciekawszych ekspozycji będzie z pewnością wystawa o sportowych marzeniach do zrealizowania - na ścianach umieszczono zdjęcie znanych sportowców z dzieciństwa z cytatami. Dopiero po odwróceniu tabliczki na drugą stronę, dowiadujemy się, kto taki wyrósł z tych urwisów. W galerii poświęconej amerykańskim sukcesom olimpijskim jedną z ekspozycji poświęcono czarnemu lekkoatlecie Jesse'emu Owensowi, który - zdobywając w sumie cztery złote medale na igrzyskach w Berlinie w 1936 r. - niemiecką publiczność wprawił w zachwyt, a Hitlera doprowadził do wściekłości. Na wystawie można obejrzeć film dokumentalny z tamtych czasów, reprezentacyjny sweter Owensa, przedwojenną kamerę, przepustkę na statek, jego pamiętnik, który spisywał podczas olimpiady, a także zaproszenie na lunch od królowej brytyjskiej.
W poszczególnych gablotkach są medale olimpijskie i repliki medali zdobyte w różnych dyscyplinach i na różnych olimpiadach... Gogle i czepek sześciokrotnego złotego medalisty z Aten, pływaka Michaela Phelpsa oraz "klucz do miasta", który dostał od władz rodzinnego Baltimore. Jest amerykańska flaga, którą owinął się wspomniany już bramkarz hokejowego "Cudu na lodzie" Jim Craig po zwycięskim finale olimpijskim z ZSRR w Lake Placid. Jest też obuwie gimnastyczne, w którym w 1996 r. w Atlancie 19-letnia Kerri Strug złamała kostkę po przeskoku przez konia, ale zapewniła swojej ekipie drużynowy złoty medal. A to tylko kilka z ponad 600 eksponatów i 1100 fotografii....
Aby umożliwić zwiedzającym komfortowe zwiedzania muzeum, bilety wstępu ważne są na określone godziny. Część dochodu ze sprzedaży biletów SmA przeznacza na cele charytatywne - zwiedzający muzeum wspierają więc organizację Pat LaFontaine's Companions in Courage i Fundację Jackie Robinsona (pierwszego czarnego sportowca zawodowej ligi baseballa w USA).
Marcin Poznań

JAK TAM DOJECHAĆ?
Muzeum mieści się przy 26 Broadway, wejście w bocznej uliczce Beaver St.
Najbliższa stacja metra - Bowling Green, pociągi 4 i 5
Wstęp: 27 dol. dorośli, 20 dol. dzieci (do lat 14), do lat 4 za darmo
Internet: www.sportsmuseum.com

Jak TIME tworzy swoją setkę


Co roku tygodnik publikuje specjalne wydanie, w którym przedstawia sto najbardziej wpływowych osób na świecie. Adi Ignatius - jeden z redaktorów pisma - opowiada nam o kulisach tego przedsięwzięcia.

Każdego grudnia już od pięciu lat grono redakcyjne TIME'a dokonuje wstępnej selekcji z tysiąca kandydatur do kolejnego zestawienia setki najbardziej wpływowych ludzi na świecie, które publikowane jest w specjalnym wydaniu na początku maja. Kandydatów spoza USA proponują zwykle korespondenci zagraniczni magazynu. Redakcja korzysta też z pomocy ekspertów w dziedzinie sztuki czy informatyki.
"No i wtedy zaczyna się prawdziwa dyskusja i selekcja do ostatecznej setki, której efekt można zobaczyć w ostatnim wydaniu TIME'a" - opowiada Ignatius, były szef kanadyjskiej edycji pisma, jeden z redaktorów wersji azjatyckiej, a wcześniej korespondent "Wall Street Journal" w Moskwie i Pekinie. Obecnie jest jednym z zastępców redaktora naczelnego amerykańskiego wydania TIME'a.
Jak tłumaczy, co roku redakcja zastanawia się nad wprowadzeniem numerowanej kolejności. "Zawsze dochodzimy jednak do wniosku, że tego wpływu danej osoby na świat nie da się zmierzyć, tak jak mogą to zrobić koledzy z 'Fortune', sporządzając co roku listę 500 największych firm. Co roku podkreślamy to we 'wstępniaku' do tego specjalnego numeru" - wyjaśnia. "Kolejność, w jakiej prezentowani są ludzie z 'setki', nie ma żadnego ukrytego znaczenia. To że polityczną część zestawienia otwiera Dalajlama, a dopiero trzy strony za nim znajduje się Hu Jintao jest raczej efektem koncepcji grafików pracujących nad układem stron" - dodaje Ignatius.
Sto największych osobistości podzielonych jest jednak na kategorie - Liderzy i Rewolucjoniści, Budowniczy i Tytani, Artyści, a także Naukowcy i Myśliciele oraz Herosi i Pionierzy. TIME udostępnia też łamy innym znanym osobistościom, których prosi o skomentowanie wyboru danej kandydatury. Często powstają z tego zaskakujące pary, np. o prezydencie George'u W. Bushu pisze Silvio Berlusconi, żona kandydata na prezydenta Michelle Obama ocenia Oprah Winfrey, Madeleine Albright komentuje wybór Władimira Putina, a Bill Clinton osobę Tony'ego Blaira.

CAŁY ŚWIAT W JEDNYM MIEJSCU

W 1999 roku redaktorzy TIME'a pomyśleli o stworzeniu rankingu postaci, które miały największy wpływ na świat w mijającym stuleciu. Zestawienie otwierał Albert Einstein. Po opublikowaniu listy redakcję zasypały tysiące komentarzy z całego świata - nie brakowało ostrych sprzeciwów wobec umieszczenia danej osoby w zestawieniu, a braku innej. "Ale wniosek był jeden - pomysł spodobał się czytelnikom" - mówi Ignatius. "5 lat temu postanowiliśmy więc, by co roku przygotować zestawienie stu najbardziej wpływowych ludzi na świecie" - dodaje. Dziś jest to najważniejszy numer w kalendarzu wydawniczym TIME'a zaraz po wydaniu, w którym tygodnik przyznaje tytuł "Człowieka Roku".
Jak zawsze większość listy stanowią Amerykanie. "Nie ukrywamy naszej stronniczości - jesteśmy w końcu amerykańskim tygodnikiem, ale z drugiej strony aż 42 osoby z tegorocznego zestawienia to ludzie spoza USA, reprezentujący 29 krajów. Choć i na to można różnie popatrzeć - czy magnat prasowy Rupert Murdoch jest Amerykaninem czy Australijczykiem, czy szefowa PepsiCo. Indra Nooyi jest Hinduską czy Amerykanką... We współczesnym świecie te granice się zacierają, według mnie nie mają też większego znaczenia" - ocenia redaktor TIME'a.

SENSACJE I NIESPODZIANKI

W tym roku na listę powrócił prezydent USA, którego nie było w poprzednim zestawieniu. Wielu czytelników nie mogło tego wówczas zrozumieć. "Rzeczywiście pominięcie prezydenta w ubiegłorocznej 'setce' spotkało się z dużą krytyką. Wtedy uznaliśmy, że Bush nieco stracił inicjatywę, miał wręcz negatywny wpływ na wydarzenia, jego popularność wśród opinii publicznej się kurczyła, przestał być osobą, przy której boku wiele osób chciałoby się pokazać na przyjęciu" - komentuje Adi Ignatius. "Od tamtego czasu jednak podjął kilka ważnych decyzji, m.in. o zwiększeniu zaangażowania wojska w Iraku. Uznaliśmy, że ktokolwiek zostanie nowym prezydentem Ameryki będzie musiał przejąć bagaż jego prezydentury i choćby dlatego Bushowi należy się miejsce w tegorocznej 'setce'" - dodaje.
Oprócz prezydenta w zestawieniu znalazła się cała trójka kandydatów na jego następcę, po raz piąty uwzględniono Oprah Winfrey, która tym samym obecna jest w 'setce' od początku jej istnienia. Zabrakło natomiast w tym roku m.in. Osamy bin Ladena (jego miejsce zajął Muqprezes tada al-Sadr) oraz prezydenta Iranu Mahmouda Ahmadinejada.
Na liście jest też szef Rezerwy Federalnej Ben Bernanke, choć np. jego poprzednik Alan Greenspan nigdy nie dostąpił tego zaszczytu. Jest i Ratan Tata, "ojciec" samochodu dla mas za 2500 dolarów i nowy właściciel marek Jaguar i Land Rover. Nie ma zaś tegorocznego noblisty Ala Gore'a. "Uznaliśmy, że Gore, który znalazł się na ubiegłorocznej liście, dzięki swojej klimatycznej krucjacie, ma potencjał, który uczyniłby go jedną z najbardziej wpływowych postaci minionego roku roku, gdyby wykorzystał ten wpływ do poparcia jednego z kandydatów na prezydenta USA" - odpowiada Ignatius.

BURMISTRZ WSZEDŁ NA DRZEWO

W kategorii "Herosi i Pionierzy" znalazł się burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg. Uznano jego wkład w pomysł stworzenia z metropolii wzoru najczystszego miasta planety Ziemia, przypominając jego inicjatywę posadzenia miliona drzew, wymiany części floty żółtych taksówek na auta napędzane silnikiem hybrydowym, czy wsparcie pomysłu wycofania ze sklepów foliowych reklamówek.
Aby podkreślić zaangażowanie burmistrza w ochronę środowiska, fotograf TIME'a Gregory Heisler poprosił Bloomberga, by ten wszedł... na drzewo. "Zgodził się, nie robiąc żadnego problemu. Sesja zdjęciowa odbyła się w parku okalającym ratusz, a schodzącemu z drzewa burmistrzowi kibicowali zaglądający przez płot ciekawscy przechodnie. To bardzo sympatyczna historia" - wspomina Ignatius. Efekt można podziwiać w specjalnym numerze TIME'a. Swoją "wpływową osobę" wybrali też czytelnicy w internetowym sondażu - 1,7 mln na 8,8 mln oddanych głosów uzyskał Shigeru Miyamoto, projektant konsoli do gier i systemu Nintendo Wii.
Osoby z listy biorą udział w gali TIME'a, która co roku na początku maja odbywa się w Jazz at Lincoln Center w Nowym Jorku. "Na tę uroczystość honorującą najbardziej wpływowych zapraszamy też i tych, których wyróżniliśmy w ten sposób w latach ubiegłych" - mówi Ignatius. "Cały czas krąży wśród nas myśl, by z tego grona stworzyć jakąś radę, która pomagałaby nam wybierać 'setki' w przyszłości" - dodaje.
Redaktor TIME'a przyznaje, że w ciągu pięciu lat obecność na liście stała się prawdziwą nobilitacją. "Coraz więcej ludzi chce się na niej znaleźć. A że ma ona znaczenie niech świadczy to, że wpisy na Wikipedii uwzględniają w opisach znanych osób obecność na naszej liście" - zauważa Ignatius. Poza lobbingiem na rzecz uwzględnienia danej osoby w zestawieniu redakcja miała do czynienia i ze zjawiskiem odwrotnym. W przeszłości doświadczyła m.in. nacisków z Pekinu, by nie uwzględniać prezydenta Tajwanu Chen Shui-biana.

KTÓRA OKŁADKA LEPSZA?

W specjalnym wydaniu TIME'a redakcja opublikowała 5 różnych okładek. "Chcieliśmy podkreślić, że po pierwsze jest to piąta taka lista, a po drugie, że selekcja, której dokonujemy nie jest wcale taka prosta, także w przypadku wyboru okładki" - wyjaśnia Ignatius. Jedna z pięciu różnych koncepcji to kompilacja wszystkich stu tzw. główek - czyli małych zdjęć osób z listy na jednej okładce. Druga to wycięcie paska z każdej twarzy i ułożenie jedna na drugiej, dzięki czemu powstał kolarz ze stu twarzy, a trzeci pomysł to cała biała okładka z czerwonym logiem tygodnika odwróconym do góry nogami i słowa napisane drobnym drukiem na środku strony: "Sto ludzi z zupełnie odmiennym spojrzeniem na świat".
"Ta ostatnia miała w redakcji najwięcej zwolenników, ale powiedzmy sobie szczerze, jak na okładkę jest okropna. Stanęliśmy przed dylematem: albo zainteresuje ludzi swoją niecodziennością, albo wręcz przeciwnie, ludzie nie będą chcieli wziąć takiego pisma do ręki" - wspomina proces decyzyjny Ignatius.
Redakcja rozważała nawet opublikowanie tego wydania tygodnika w kilku mutacjach z różnymi okładkami, ale to rozwiązanie okazało się zbyt kosztowne. Ostatecznie wybrano wariant z setką "główek", ale pozostałe okładki również można zobaczyć na kolejnych stronach numeru. Adi Ignatius, całkiem poważnie: "Moim faworytem była opcja z fragmentami stu twarzy nałożonymi na siebie. Według mnie powstała z tego twarz, która wyglądem przypomina trochę Lecha Wałęsę".
Marcin Poznań


TIME
Jeden z najpoczytniejszych tygodników opiniotwórczych w USA z edycjami zagranicznymi. Obecny nakład 3,3 mln egz. w USA, kolejne 3 mln egz. wersji zagranicznych. Wydawnictwo TIME Inc. należy do koncernu Time Warner, który wydaje także m.in. magazyny "Life", "Fortune", "Sports Illustrated", "People", "Marie Claire", jest właścicielem m.in. CNN, AOL, wytwórni filmowej Warner Bros. i New Line Cinema, kablówki Time Warner Cable i kanału Cartoon Network.

Polacy będą mieli blisko do Ikei


Już za kilka tygodni szwedzka sieć z tanimi meblami otworzy swój pierwszy duży sklep w Nowy Jorku.

18 czerwca wielkopowierzchniowy sklep z meblami i artykułami domowymi otwarty zostanie w Red Hook na Brooklynie przy 1 Beard St. - tuż nad nabrzeżem East River. Będzie to czwarty sklep Ikei w metropolii - oprócz dwóch w New Jersey (Paramus i Elizabeth), Ikea jest też obecna w Hicksville na Long Island. Teraz jednak Polacy będą mieli do niej wyjątkowo blisko.
Na Red Hook kończą swój kurs jeżdżące przez Greenpoint autobusy B61, które już od jakiegoś czasu na wyświetlaczach z oznaczeniem trasy mają napis "Ikea Terminal". Poza tym do Ikei można też dojechać metrem G - najbliższa stacja to Smith-9 St., z której należy się przesiąść na autobus B77. Dodatkowo Ikea zapewni darmowe autobusy, kursujące między sklepem a stacją metra. Dojechać tu można również, wykorzystując jeden ze zjazdów z autostrady BQE - Fort Hamilton.

Od decyzji o otwarciu Ikei na Brooklynie minęło 6 lat. Przeciwni byli głównie mieszkańcy starego portowego sąsiedztwa. Trudno się dziwić - Szwedzi zajmą 22 akry atrakcyjnego terenu na Red Hook, skąd doskonale widać Statuę Wolności i dolny Manhattan. Obawiają się także korków i napływu dużej liczby samochodów.
Menadżer nowej Ikei Mike Baker tłumaczy, że to właśnie dzięki jego firmie mieszkańcy zyskają rzeczywisty dostęp do nabrzeża - 6 akrów przeznaczono na promenadę - a klienci będą mogli się cieszyć panoramą Manhattanu, zajadając tradycyjne szwedzkie kulki mięsne w sklepowym bufecie. Ikea musiała zachować lokalne zabytki - cztery suwnice portowe, kołowroty pomagające statkom cumować, a także betonowe klocki z nazwami zawijających do portu statków towarowych. Nie zachowano jednak kilku portowych budynków i suchego doku, w którym remontowano statki. Ikea zapłaciła za poszerzenie jezdni na Hamilton St., skąd skręca się na parkingi. Przy zatrudnianiu priorytet mają mieszkańcy Red Hook. W sumie w Ikei na Brooklynie ma pracować ok. 600 osób.

Szwedzkiej ekspansji nie obawiają się sprzedawcy mebli sprowadzanych z Polski. "Nie uważam, by Ikea miała odebrać nam klientów. W końcu są już 3 inne sklepy tej sieci" - mówi Łukasz Żuber, sprzedawca z firmy Greenpoint Furniture, która ma dwa sklepy przy Manhattan Ave. na Greenpoincie. Jego zdaniem meble z Polski są o wiele lepszej jakości. Przyznaje jednak, że cieszą się obecnie nieco mniejszym powodzeniem, bo przez taniego dolara ich sprowadzenie stało się droższe. "Meble z Ikei są powiedziałabym z niskiej półki. One są dużo tańsze, ale szybko się też niszczą" - usłyszliśmy w Hurtowni Mebli Polskich przy 340 Morgan Ave. Tu również uważają, że polskie meble są najlepsze, zamawiane w renomowanych fabrykach w Polsce i bardzo dobrze wykonane.
Jednak wiele artykułów sprzedawanych w Ikei, w tym drewnianych mebli, również produkowanych jest w Polsce.
Zgodnie ze szwedzkim obyczajem, zamiast przecięcia wstęgi 18 czerwca odbędzie się uroczyste przepiłowanie pnia drzewa na szczęście.
Marcin Poznań

Friday, February 1, 2008

Uzależniony od popcornu


O tym, że ze sprzedaży prażonej kukurydzy poza salami kinowymi można zrobić niezły interes przekonać się można w Nowym Jorku.


Jak zwykle w takich wypadkach potrzebny jest dobry pomysł, opakowanie i... lokalizacja w strategicznym z turystycznego punktu widzenia miejscu. Firma Dale and Thomas Popcorn... - tak, to drugie nazwisko współwłaściciela należy do byłej gwiazdy koszykówki NBA, a obecnie do znienawidzonego przez kibiców trenera Knicksów - ma swój sklep m.in. na Times Square na Manhattanie. Isiah Thomas, u którego w domu rodzinnym się delikatnie mówiąc nie "przelewało", wychowany został na popcornie - rodzice kupowali go do jedzenia swoim dzieciom, bo był tani i sycący. Pewnego razu trafił do fabryki popcornu na Upper West Side, spróbował prażonej kukurydzy i postanowił zainwestować w wytwórnię. Wówczas też zmieniono nazwę firmy z "Popcorn, Indiana" (takie miejsce naprawdę istnieje!), a siedzibę przeniesiono do Englewood w New Jersey.

Szef kuchni do spraw popcornu

Kluczem do sukcesu okazało się opatentowanie smaków, jakimi można doprawiać otwarte ziarna kukurydzy. Dale and Thomas Popcorn ma obecnie w asortymencie kilkadziesiąt rodzajów popcornu. Niektóre smaki są wprowadzane do sprzedaży w zależności od pory roku - aktualnie można spróbować m.in. prażonej kukurydzy o smaku cynamonu, wędzonego sera cheddar, karmelu, toffi i czekoladowego masła orzechowego. Kiedy indziej promowane są np. smak "popuccino", (nietrudno się domyślić o jaki chodzi), słodko-kwaśny BBQ, buffalo wings albo ziołowo-czosnkowy. Ponieważ sam jestem miłośnikiem popcornu, bez którego z trudem obchodzę się podczas oglądania jakiegokolwiek filmu, nie byłbym sobą, gdybym nie popróbował choć niektórych z tych wyjątkowych smaków.
W sklepie można kupić także zestawy podarunkowe - kosze wypełnione kilkoma-kilkunastoma paczkami prażonej kukurydzy w różnych smakach. Dla fanów popcornu można kupić zestaw odpowiednich miseczek, a na imprezę - 3,5-galonową puszkę smakołyku za 35 dolarów. Wśród tych ostatnich są i ręcznie malowane 6,5-galonowe blaszane puszki, które wystarczą i na 100-osobową prywatkę. Cena? 500 dolarów.
W Dale and Thomas chwalą się, że pracuje dla nich pierwszy na świecie kucharz - specjalista od popcornu. To właśnie Ed Doyle występuje w reklamach i akcjach promocyjnych, bo też właśnie on jest autorem nowatorskich smaków, w których mogą przebierać klienci. Kupować popcorn można też przez internet.

Z Chicago do Nowego Jorku

Przy 34 Ulicy pomiędzy 7 a 8 Aleją w okolicach Madison Square Garden i Penn Station znaleźć można z kolei sklep z prażoną kukurydzą sieci Garrett, która powstała w Chicago prawie 60 lat temu. Prażone wyroby tej firmy zaliczała kilkakrotnie do swoich ulubionych Oprah Winfrey, co dużo znaczy, a już z pewnością jest rekomendacją ściągającą klientów i ich pieniądze. Rodzina Garrettów nie ma może tak wielu smaków popcornu jak Dale i Thomas, ale konsekwentnie promuje swoje trzy najbardziej znane rodzaje - kukurydzę zwykłą, serową i karmelową. Każdy klient może sam dobierać sobie smaki kukurydzy, a - by ułatwić mu zadanie - w sprzedaży jest tzw. mix - 2 lub 3 smaki w jednej puszcze. Dla różnych rozmairów żołądków i podniebień przygotowano różne rozmiary blaszanych puszek - od 1 do 6,5 galonów pojemności. Cena? Od 26 do 130 dolarów. Drugi punkt sieci Garrettów w Nowym Jorku jest przy 5 Alei - na wysokości 46 Ulicy. Pozostałych 5 znajduje się w Chicago.

Friday, January 11, 2008

Miejskie toalety jak z innej planety...













... czyli reportaż z publicznego sracza

Na Manhattanie pojawił się pierwszy z dwudziestu publicznych, w pełni zautomatyzowanych szaletów miejskich.

Premierowa ubikacja stanęła w czwartek w Madison Square Park od strony Madison Ave. W piątek rano, kiedy przyjechałem zrobić zdjęcie tej nowości, ktoś był w środku. Na swoją kolej czekałem dość długo. Jednak trudno się dziwić - za 25 centów każdy chciałby wykorzystać maksymalnie 15 minut przysługujących na jedną wizytę. W tym czasie zdążyłem dokładnie obejrzeć ubikację z zewnątrz. Jest wielkości kiosku z gazetami i doskonałym miejscem na zamieszczenie na niej reklam, których jeszcze brakuje. Obok odsuwanych niczym w windzie drzwi panel światełek, dających znać, kiedy toaleta jest zajęta, kiedy otwarta, kiedy zepsuta, a kiedy zamknięta na noc. "W nocy wiele ludzi chciałoby się w niej pewnie przespać, albo uprawiać seks" - mówi uśmiechając się Eliuzes Serrano, pracujący przy sprzątaniu parku.



Kiedy już chcę wchodzić, pan Serrano nakazuje mi się wstrzymać. Tłumaczy, że po każdym użyciu drzwi zamykają się na minutę, a pusta toaleta jest dokładnie dezynfekowana. Widać, że z zachwytem opowiada o nowym obiekcie w swoim miejscu pracy. Czekam na zielone światełko obok napisu "Vacant". Wrzucam swoje 25 centów i drzwi się otwierają. Wchodzę przy mrugającym na pomarańczowo świetle. Tu chwila konsternacji, bo drzwi zamykają się dopiero po kilkunastu sekundach, a brakuje przycisku, który mógłby zamknięcie drzwi przyspieszyć, jak np. w windach. Aż boję się pomyśleć, co może zrobić osoba z pilną potrzebą... Zacząć ją załatwiać przy otwartych drzwiach?
W wyciszonym wnętrzu, o wiele większym niż w przenośnych, plastikowych toaletach, jest dość chłodno i mokro. Krople są pozostałością po cyklu dezynfekcyjnym. Dlatego papier toaletowy, którego podajnik uruchamia się przyciskiem, jest cały zmoczony. Muszla klozetowa w kolorze metalicznym i o bardzo wąskiej krawędzi sprawia wrażenie zimnej i nie zachęca do posadzenia na niej swojego ciała, mimo dostępnych papierowych podkładek do rozścielenia. Nie słychać odgłosów ulicy, ani muzyki, a jedynie spokojnie szumiącą klimatyzację. Ktoś kto załatwia dłuższą potrzebę, może tu poczuć się niemal jak Adam Małysz testujący nowy kombinezon w komorze aerodynamicznej.



Czas wypróbować równie metaliczną jak muszla umywalkę - nad nią jeden uruchamiany fotokomórką moduł. Najpierw dłonie spryskiwane są wodą z mydłem, następnie obmywane czystą wodą, a na końcu włącza się suszarka. Z przysługujących mi 15 minut na wizytę w nowej miejskiej toalecie wykorzystałem może z 5, załatwiając krótką potrzebę i robiąc kilka zdjęć wnętrza dla gazety. 3 minuty przed upływem kwadransa zapala się światełko ostrzegawcze, a po tym czasie drzwi się otwierają. Ja nie czekam tak długo. Naciskam przycisk, który umożliwia otwarcie drzwi wcześniej.



W najbliższym czasie w różnych częściach Nowego Jorku staną kolejne takie "cudeńka". Każda toaleta kosztuje ponad 100 tys. dolarów. Ustawia je hiszpańska firma reklamowa Cemusa na podstawie wartej 1,4 mld dol. umowy z miastem. Podobnie jak wiaty przystanków autobusowych i budki z gazetami są one dla niej nośnikami reklamy.


Tuesday, December 11, 2007

Nasza-klasa pomaga odnaleźć starych znajomych

Kiedy grupa wrocławskich studentów zakładała serwis Nasza-klasa.pl, żaden z nich nie spodziewał się, że tak szybko ich pomysł może zamienić się w taki sukces.

W listopadzie minie rok, odkąd istnieje strona internetowa. Za granicą istnieją podobne, np. amerykański serwis Classmates ze swoimi wersjami we Francji, Niemczech i Skandynawii. W Classmates można szukać znajomych poprzez szkoły, do których chodzili, przez wojskowy oddział, w którym służyli, czy też po prostu poprzez miejsce pracy, w którym byli zatrudnieni.
Nasza-klasa.pl to pierwszy tego typu serwis społecznościowy w Polsce. Można tutaj odnaleźć znajomych poprzez szkoły - służy do tego specjalna mapa Polski z miastami i wyszczególnionymi szkołami - albo poprzez wyszukiwarkę, gdzie wpisuje się nazwisko i miasto. W bazie danych naszej-klasy.pl jest 60 tys. szkół z całej Polski. Są tam też szkoły, które zostały przed laty zlikwidowane, ale ich zachowanie w bazie danych pomaga uczniom z tych szkół odnaleźć się nawzajem .

KTOŚ MNIE ZAPROSIŁ

Zaproszenie do Naszej-klasy.pl przysłał mi w maju kolega ze studiów. Wszedłem z ciekawości na stronę i założyłem swoje konto. Wystarczyło wybrać, do jakich szkół chodziłem. W ten sposób mogą mnie znaleźć inni użytkownicy strony. Zauważyłem, że istniała już duża grupa studentów mojej uczelni i założona przez mojego kolegę garstka z kierunku naszego rocznika. Ja postanowiłem pójść jeszcze dalej i spróbować odnaleźć znajomych ze szkoły podstawowej i liceum. Jeśli ich nie ma, można założyć klasę, aby później zaprosić do niej znajomych, wysyłając do nich zaproszenia. Tak też zrobiłem. Każdy, komu wyślę zaproszenie - służy do tego specjalna komenda - i zostanie ono przyjęte, pojawia się wśród moich znajomych. Odwrotnie działa to tak samo - u każdego, kto przysyła mi zaproszenie, które zostanie z kolei przeze mnie zaakceptowane, pojawiam się jako "znajomy".
Wszyscy znajomi są oznaczeni ogólnie - właśnie jako "znajomi" - ale także podzieleni na klasy i szkoły, które każdy z użytkowników może przyporządkować do swojego profilu. Dla użytkowników komunikatorów skype i gadu-gadu twórcy strony stworzyli opcję, dzięki której po załadowaniu listy kontaktów od razu można się przekonać, kto z użytkowników tych komunikatorów ma też konto w Naszej-klasie.pl. Jest też miejsce do wysłanie e-maila z zaproszeniem do portalu osoby, która może nie mieć jeszcze własnego konta w Naszej-klasie.pl.
Każdy użytkownik tworzy swój profil, w którym może podać dane kontaktowe. Jest też opcja zamieszczenia na stronie swoich zdjęć. Muszę przyznać, że to fascynujące oglądać, jak pozmieniali się ludzie, których ostatni raz widziało się kilka-kilkanaście lat temu. Gdzie dziś mieszkają, gdzie pracują, że założyli rodzinę, że mają już dzieci... Ta strona naprawdę pomaga odświeżać stare znajomości.

JAK TO DZIAŁA

Autorzy strony uzupełnili ją o możliwość wysyłania sobie wiadomości oraz o fora internetowe, na których dyskutować mogą uczniowie tych samych szkół, choć z różnych roczników. Na forum poświęconym mojemu liceum wdałem się w dyskusję o najlepiej wspominanym nauczycielu. To ciekawe móc dowiedzieć się, jak uczący się dziś w tej szkole widzą tych ludzi, którzy uczyli mnie tak dawno. Ba, że jeszcze uczą...
Zresztą kilku nauczycieli jest też wśród moich "znajomych". Najbardziej zaskakujące w pozytywnym znaczeniu tego słowa są zaproszenia do grona "znajomych" od osób, które mnie znały, a mnie w ich przypadku pamięć zawodzi. Pytają co porabiam, wspominają stare czasy i wysyłają zdjęcia... "Zapukała" do mnie koleżanka z liceum, która zaczynała naukę w szkole, kiedy ja już szykowałem się do matury. Zapamiętała mnie, choć ja - przyznam się - w ogóle jej na początku nie kojarzyłem...
Odkąd założyłem swój profil w maju, minęło 5 miesięcy, a na moim koncie jest już ponad 60 znajomości - od szkoły podstawowej zaczynając, przez liceum i uniwersytet, aż po znajomości z rodzinnego miasta, czyli z tzw. podwórka, na którym bawiliśmy się w dzieciństwie... Wiele osób zostało w starym mieście. Niektórzy pod fotografią przy profilu umieścili nazwy "Londyn", "Manchester", "Nowy Jork" i inne.
Strona aktualizuje się automatycznie. Jeśli ktoś nowy dołączy do naszej klasy lub szkoły albo któryś z naszych znajomych doda jakieś nowe zdjęcie do swojego profilu, wiadomo o tym od razu, bo nowe zdjęcia i kontakty pojawiają się na głównej stronie serwisu, zaraz po tym, jak się do niego zalogujemy.

ZNANY I LUBIANY

"Serwis jest pomysłem tak właściwie jednego chłopaka - Maćka Popowicza - studenta informatyki na Uniwersytecie Wrocławskim, który nie chciał stracić kontaktu ze swoimi znajomymi z liceum. Popytał kolegów z roku i wraz kilkoma z innymi studentami informatyki postanowili spróbować stworzyć stronę internetową i tak to się zaczęło" - mówi Joanna Gajewska, odpowiedzialna w Naszej-klasie.pl za promocję i kontakty z mediami.
Wszyscy zaangażowani w projekt są wciąż studentami. Najstarszy członek ekipy ma 25 lat. Obecnie pracuje nad nim 10 osób. "Początki były trudne. Pracowaliśmy po 16 godzin dziennie. Często nie dosypialiśmy, żeby tylko portal działał. A do tego jeszcze nauka" - wspomina Joanna, która skończyła polonistykę i rozpoczęła ostatni rok psychologii na Uniwersytecie Wrocławskim. "Teraz już się to wszystko unormowało, mamy nowe serwery, odpadły więc problemy z szybkością i wydajnością portalu. Co nie znaczy, że mamy mniej pracy, bo serwis cały czas trzeba ulepszać" - dodaje.
Czy pomysłodawcy strony mogli przypuszczać, że tak szybko stanie się sukcesem w Polsce? Po niespełna roku działania Nasza-klasa.pl ma około 750 tys. użytkowników. Joanna przyznaje, że mieli nadzieję, że pomysł portalu się ludziom spodoba, ale nie przypuszczali, że grono użytkowników może tak się rozrosnąć. "Obserwowaliśmy takie fale wzrostu wraz z pojawieniem się materiałów w telewizji o Naszej-klasie.pl" - przypomina.
Najpierw większość osób logujących się na portalu pochodziło z Wrocławia i z Dolnego Śląska. Dziś z serwisu korzystają już osoby z każdego niemal zakątka Polski oraz z zagranicy. Jest już dość popularny wśród Polaków mieszkających w Nowym Jorku - korzysta z niego prawie tysiąc osób, które jako miejsce pobytu wpisują w swoim profilu "New York".
"O Naszej-klasie usłyszałam od znajomych z liceum. Zalogowałam się, żeby odświeżyć stare znajomości i sprawdzić od czasu do czasu, co kto porabia i czym się zajmuje. Odnalazłam wielu znajomych, nawet tych z dzieciństwa i podstawówki. Czasem jest ich trudno rozpoznać, ale to właśnie mi się najbardziej podoba, bo jestem ciągle zaskakiwana przez ich osiągnięcia oraz gdzie się teraz znajdują" - opowiada Gosia Jarema, która studiuje księgowość na uniwersytecie stanowym w Fayetteville w Północnej Karolinie. "Nasza-klasa bardzo mnie wciągnęła. Odwiedzam stronę nawet kilka razy dziennie. Ogólnie oceniam ją jako user-friendly, ale mam nadzieję, że z biegiem czasu pojawi się na niej więcej aplikacji" - ocenia Gosia, która w przyszłym roku kończy studia i przenosi się do Nowego Jorku. Liczy na pracę w Lehman Brothers. W nowojorskiej centrali tego banku inwestycyjnego odbywała już zresztą staż.
Inna użytkowniczka korzystała dość często z Naszej-klasy.pl, pracując podczas wakacji w jednym z londyńskich oddziałów banku HSBC. "Kierownictwo zablokowało wszystkie strony czatowe i pocztowe, więc kiedy nic się nie dzieje w pracy Nasza-klasa jest jedyną stroną, przez którą mogę się kontaktować ze znajomymi" - pisała do mnie Iza Dudzik, obecnie na lekarskim stażu po Śląskiej Akademii Medycznej.

SPOTKANIA PO LATACH

Serwis początkowo był finansowany niemal w całości z kieszeni pomysłodawców. Pierwsze wpływy z reklam pojawiających się na stronie przeznaczane były na zakup kolejnych serwerów. W pewnym momencie zainteresował się portalem niemiecki fundusz inwestycyjny European Founders, który zainwestował już m.in. w niemiecki portal aukcyjny Alando, wykupiony 8 lat temu przez ebay, a także w LinkedIn - znany portal społecznościowy dla ludzi biznesu oraz w notowany na giełdzie NASDAQ serwis randkowy iLove. Dzięki partnerstwu z funduszem, który wykupił 20 proc. udziałów spółki, znalazły się pieniądze na rozwinięcie poważniejszej działalności. Choć według "Gazety Wyborczej" wartość witryny wyceniana jest na 15 mln zł, trudno jednak mówić jeszcze o zyskach z portalu, bo na obecnym etapie pieniądze służą jedynie na pokrycie kosztów związanych z bieżącą działalnością. Asia w najbliższej przyszłości planuje w całości poświęcić się pracy w Naszej-klasie.pl, bo - jak mówi - na razie ma to charakter "ochotniczo-koleżeński".
Autorzy strony dają użytkownikom możliwość zwracania uwagi na błędy oraz proponowania nowych rozwiązań dla serwisu - co zmienić, dodać, ulepszyć. Służy do tego osobne forum. "Okazuje się, że użytkownicy często korzystali z tej możliwości. Zwracali uwagę, że brakuje im ułatwienia śledzenia zmian dokonywanych przez ich znajomych - że ktoś dodał zdjęcie, zmienił dane kontaktowe. Dlatego jedną ze zmian, które wprowadziliśmy po sugestiach internautów to powiadomienia" - mówi Joanna.
Stworzenie takiego portalu przez grupę młodych ludzi to dla nich olbrzymia satysfakcja. "
Użytkownicy dziękują nam w miłych mailach wysyłanych do nas. Ludzie się rzeczywiście dzięki nam odnajdują. Najwspanialszymi chwilami dla nas i ogromną satysfakcją są te momenty, kiedy piszą do nas ludzie i dziękują, bo udało im się odnaleźć znajomych z lat 60. i 70. Spotykają się ze sobą ludzie po 25-30 latach, którzy nie wierzyli, że jeszcze kiedyś się zobaczą. Temu wszystkiemu towarzyszą duże emocje
" - mówi Joanna. Powstało nawet forum, na którym autorzy strony zachęcają do wymieniania się wrażeniami na temat spotkań po latach.
A czy ty masz swoje konto na Naszej-klasie.pl? - pytam niepewnie Joannę. "No jasne" - odpowiada Joanna ze śmiechem, ale jednocześnie ze zdziwieniem, jak mogę pytać o coś tak banalnego. Kilka godzin po rozmowie z nią na moim koncie w Naszej-klasie.pl pojawia się zaproszenie do grona znajomych od Asi Gajewskiej.

Marcin Poznań